„Ciemny kryształ: Czas buntu” – recenzja serialu

30 sierpnia 2019 roku swoją premierę miał na Netfliksie pierwszy sezon serialu „Ciemny kryształ: Czas buntu”, będącego prequelem filmu z 1982 roku. Zapraszamy do jego recenzji.

Ostatnimi czasy regularnie zdarzają się sytuacje, w których serie od dekad nieobecne na kinowych ekranach otrzymują kontynuacje – za przykłady tych najbardziej udanych niech tu posłużą rewelacyjne kontynuacje „Mad Maxa” i „Blade Runnera”. Najnowszy przykład tego zjawiska miał miejsce nie na kinowym, lecz serialowym podwórku. Tym razem zdecydowano się odkopać nieco zapomniany relikt lat 80., kukiełkową produkcję fantasy Jima Hensona – „Ciemny kryształ” (który przybliżyliśmy ostatnio w artykule z cyklu „Nostalgiczna Niedziela”). Sam fakt sięgnięcia po ten film, celem stworzenia jego serialowego prequela, był dość zaskakujący – z pewnością podziękowania należą się reżyserowi projektu, Louisowi Leterrierowi („Starcie Tytanów”, „The Incredible Hulk”), którego determinacja w dążeniu do realizacji tego projektu w dużej mierze przyczyniła się do jego powstania. Kolejne, jak najbardziej pozytywne zaskoczenie przyniosły także zwiastuny. Okazało się bowiem, że wyjątkowa strona wizualna filmu Hensona stanowiła nie tylko inspirację, ale została odwzorowana w sposób niezwykle wierny, a przy tym i kreatywny. Twórcy zdecydowali się na wykorzystanie metod, którymi blisko cztery dekady wcześniej posługiwali się ich poprzednicy, w znacznym stopniu ograniczając współczesne, komputerowe efekty specjalne. Tak więc już na zwiastunach widać było, że mamy do czynienia z tworem podchodzącym z szacunkiem do swego poprzednika, do tego oferującym kinowy wręcz rozmach (którego niestety zabrakło zwiastunowi „Wiedźmina”). Co się natomiast okazało po obejrzeniu całości?

Akcja dziesięcioodcinkowego serialu zostaje osadzona kilkadziesiąt lat przed wydarzeniami opowiedzianymi w filmie. W tym czasie władający planetą Thra skeksowie nie pokazali jeszcze swego prawdziwego oblicza, toteż plemiona gelflingów zamieszkujących krainę, w której rozgrywają się przedstawione tu wydarzenia, traktują ich jak dobrych władców, którym należy się posłuszeństwo i szacunek. Główni bohaterowie naszej historii to troje gelflingów wywodzących się z różnych plemion – księżniczka Brea, córka wszech-maudry (władczyni wszystkich gelflingów), Deet – członkini podziemnego plemienia Grotan – oraz należący do zamkowej straży na zamku skeksów Rian. Każde z nich doświadcza czegoś, co sprawia, że zaczynają inaczej patrzeć na otaczający ich świat i dostrzegać czające się za rogiem zło. Rian dowiaduje się o prawdziwych zamiarach skeksów względem jego pobratymców, Deet styka się z zagrażającym całemu życiu tajemniczym zjawiskiem zwanym „zaciemnieniem”, podczas gdy Brea natrafia na znaki zwiastujące nadchodzące nieszczęście, wertując starożytne księgi. Każde z nich będzie próbowało zrobić użytek z tej wiedzy i podzielić się nią z innymi, nie będzie to jednak proste, zwłaszcza gdy okrutni skeksowie zdecydują, że nie jest im to na rękę.

To, czego ograniczony swym ledwie półtoragodzinnym metrażem film nie mógł uczynić, z pełnym powodzeniem realizuje serial. Ma on do zaoferowania zarówno wciągającą, emocjonującą historię pełną bezkompromisowych rozwiązań, jak i znacznie rozszerzony w stosunku do oryginału świat. Trudno wręcz zdecydować, co jest większą zaletą. Stopień komplikacji fabuły nie jest może zbyt duży, zwłaszcza gdy go zestawić z innymi współczesnymi serialami, ale w stosunku do tego, co oferował oryginał, mamy tu znaczący skok jakościowy. Sprawia on, że produkcja odpowiada dzisiejszym standardom, jednocześnie pozostając na poziomie umożliwiającym śledzenie fabuły również młodszym widzom... zakładając oczywiście, że nie odstraszą ich miejscami dość przerażające wydarzenia, których będą świadkami. Co zaś się tyczy świata przedstawionego – zostaje on nie tylko rozszerzony o nowe miejsca i rasy, ale i nowe szczegóły tyczące się tych nam już znanych. Mamy okazję lepiej poznać skeksów, Aughrę, a przede wszystkim gelflingi, których w kinowym filmie mieliśmy ledwie dwójkę. Tutaj dostajemy całe siedem klanów, do tego zróżnicowanych pod względem kultury i wyglądu zewnętrznego (zarówno budowy fizycznej, jak i strojów). Poznajemy organizację państwa geflingów, ich zwyczaje dotyczące różnych aspektów życia, podejście do innych ras i tak dalej. Mamy tu do czynienia ze szczegółową i dogłębną prezentacją świata, porównywalną z najbardziej pod tym względem kompletnymi dziełami pokroju ekranizacji „Władcy Pierścieni” Tolkiena. Serial wygrywa z filmem również pod względem prezentacji postaci, które mamy tu możliwość poznać znacznie lepiej, choć przyznać trzeba, że trójka głównych bohaterów wypada mniej interesująco niż ich groteskowi adwersarze. Samych skeksów nietrudno uznać za istny gwóźdź programu – otrzymują sporo czasu ekranowego, a sceny ukazujące ich życie i wzajemne relacje należą do najlepszych (i przy okazji najobrzydliwszych) w całym serialu. Dodatkowo zyskują na świetnie dobranych głosach, a skoro już przy tym jesteśmy, warto wspomnieć o znanych nazwiskach, które znalazły się w obsadzie. Pierwszym, o którym należy wspomnieć, jest Simon Pegg w roli Szambelana, jednego ze skeksów – jedna z najbardziej zapadających w pamięć ról w serialu stanowi jednocześnie świetne odwzorowanie głosowe tej postaci z filmu kinowego. Skeksowi-badaczowi głosu użyczył Mark Hammill, maudra Fara, głowa jednego z klanów gelflingów przemawia głosem Leny Headey, z kolei wszechmaudra – Heleny Bonham-Carter. W rolach głównych usłyszymy Tarona Egertona (Rian), Anyę Taylor-Joy (Brea) i Nathalie Emmanuel (Deet), prócz nich w obsadzie znaleźli się między innymi: Alicia Vikander, Natalie Dormer oraz Sigourney Weaver, pełniąca funkcję narratora.

Fabuła rozwija się tu płynnie, nie pozwalając się nudzić ani przez chwilę, wątki przeplatają się zgrabnie, a całość daje nam czas na zachwycanie się imponująco prezentującym się światem, budząc przy tym szerokie spektrum emocji. Prócz kilku może nieco niezgrabnych rozwiązań fabularnych, trudno znaleźć tu większe problemy. Bodaj jedynym aspektem, w którym serial znacząco ustępuje wersji kinowej, pozostaje muzyka. Co prawda, Daniel Pemberton i Samuel Sim stworzyli ilustrację, która przyzwoicie spełnia swoje zadanie, to jednak nie zbliżyli się nawet do poziomu tego, co na potrzeby filmu kinowego skomponował Trevor Jones. Jedynie dwukrotnie zaserwowano mały ukłon w jego stronę, cytując motyw przewodni z filmu na samym początku i na końcu serialu. To jednak zdecydowanie za mało.

„Ciemny kryształ: Czas buntu” to rzecz mocno zaskakująca i zupełnie odmienna od praktycznie wszystkiego, co oferują nam w dzisiejszych czasach kino i telewizja. Tutaj na każdym kroku widać ogrom pracy (i serca) włożonej w powstanie serialu. Jest to też niezwykle przyjemna nostalgiczna podróż do dawno minionej epoki, z której aż nie chce się wracać. Nawet w trakcie oglądania zastanawiałem się, czy to aby nie sen i jak to w ogóle możliwe, że serial ten nie tylko powstał, ale potrafi zachwycać do tego stopnia. A zdecydowanie potrafi. Jest to także, w mojej opinii, ścisła czołówka gatunku i prawdopodobnie najlepsze, najbardziej kompletne fantasy, jakie powstało od czasu „Władcy Pierścieni”, i jeden z najlepszych powrotów po latach porównywalny z wymienionymi we wstępie filmami. Pozostaje teraz trzymać kciuki za powstanie drugiego sezonu, bowiem między wydarzeniami z „Czasu buntu” a filmem, pozostaje nam wciąż spora luka dająca szansę na przedstawienie jeszcze bardziej emocjonujących wydarzeń niż te, których byliśmy świadkami do tej pory.

Ocena: +5/6

źródło: zdj. Netflix