„Doktor Dolittle” – recenzja filmu

Od dziś na ekranach polskich kin oglądać możecie zrebootowaną wersję przygód Doktora Dolittle'a w reżyserii Stephena Gaghana z Robertem Downeyem Jr. w tytułowej roli. My już film widzieliśmy i zapraszamy Was do lektury naszej recenzji.

Robert Downey Jr. to jednak ciekawy przypadek. W odstępie zaledwie kilku miesięcy aktor zdołał zaprezentować światu zarówno swój najlepszy występ, jak i taki, który z łatwością kwalifikuje się do jego najgorszych. Zaczerpnięta z kart powieści Hugh Loftinga postać Doktora Dolittle'a to w jego interpretacji koszmarna krzyżówka Sherlocka Holmesa, Ace'a Ventury i postaci, którą Johnny Depp reanimuje w niemal każdym filmie od ponad dekady. A jednak, sam film nie jest nawet w połowie tak bezduszny, jak malują go zagraniczne media. „Dolittle” nie umywa się nawet do koszmarów, które zaprezentował nam inny animalistyczny wybryk natury tego roku (wciąż mówię o „Kotach”, bo jeszcze o nich nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę). Czy oznacza to, że jest dobry? Bynajmniej, nic podobnego. Mamy tu, proszę Państwa, do czynienia z typowym przeciętniakiem, który każdy w trudach zarobiony plus równoważy serią kiepskich decyzji scenariuszowo-reżyserskich, smokami i pierdzeniem.

Film podejmuje postać Dolittle’a w nieco inny sposób, niż mogą pamiętać to entuzjaści serii książek czy wcześniejszych ekranizacji. W toku nastrojowego animowanego prologu dowiadujemy się, że bohater był niegdyś żonaty i wraz z żoną dzielił pasję do nauki oraz niesienia pomocy ludziom i zwierzętom. Niestety, podczas jednej z podróży ukochana zginęła na morzu. W następstwie tragedii Dolittle odciął się od świata, a jego słynna klinika zamknęła podwoje. Nowy film nie powtarza więc fabuł poprzednich wersji, choć tu i ówdzie rezonują podobieństwa do drugiej powieści cyklu.

Przesłanie filmu jest czytelnie i to właśnie ono broni się, gdy poszczególne komponenty „Dolittle’a” zawodzą. Zwierzęta w filmie mówią, ale narracja niejeden raz daje do zrozumienia, że umiejętność zgłębienia ich mowy posiedli tylko nieliczni – konkretnie ci, których cechuje uczucie do innych żyjących istot. Bliźniaczo do poprzednich wpisów w cyklu, „Dolittle” jest, pod płaszczykiem eskapizmu, apelem do ludzkiej wrażliwości i jako taki, skierowany do najmłodszych odbiorców, broni się przez całą ciągłość fabuły.

dolittle-3-min.jpg

W dzieciach z grupy wiekowej do lat dziesięciu, „Doktor Dolittle” zdaje się zresztą upatrywać swoją targetową widownię. Gagi wyprowadzane przez narrację stanowią więc nie tylko najprostszą formę slapsticku – należą bowiem do grupy, którą już nieco starsi uczniowie szkoły podstawowej bez kozery określiliby mianem cringe'owej. Co więcej, ponieważ reżyser nie może pochwalić się komediowym timingiem, większość żartów przemycanych w dialogach ginie w doskokowym montażu i niewprawnej stylistyce. Od strony formalnej film jest zresztą szczególnie trudny do zniesienia, bo narracja pędzi i naprędce wprowadza kolejne ciasno skoncentrowane zwroty akcji. Tytułowy Doktor rusza z pomocą umierającej królowej Anglii – w jednym momencie znajduje się na grzbiecie strusia i dociera do pałacu Buckingham, w drugim podczas sztormu pokonuje ocean, a w trzecim, na skutek przedziwnej narracyjnej elipsy, znajduje się w pirackim pałacu. Żywiołowość, z jaką film pokonuje kolejne warstwy fabuły, być może ma w założeniu wpisać się w nieograniczoną dziecięcą energię, ale w połączeniu z kreacją Downeya wypada niczym amfetaminowy reboot „W 80 dni dookoła świata”. To samo można zresztą powiedzieć o całej obsadzie „Dolittle'a”. A cóż to jest za obsada! Niemała frajda z odbioru filmu wiąże się z rozpoznawaniem kolejnych głosów, bo należą one do hollywoodzkiej śmietanki (usłyszymy tu na przykład Emmę Thompson, Josha Gada, Toma Hollanda, Selenę Gomez, Ramiego Maleka, Ralpha Fiennesa, Johna Cenę, Marion Cotillard, Kumaila Nanjianiego – no, szaleństwo).

W nawigowaniu między obłędem, jakim jest tempo tegoż filmu, pomaga to, że wewnątrz narracyjnego rauszu i realizacyjnych niewypałów bije pewne serce i wyzierają pewne emocje, które raz po raz udaje się „Dolittle'owi” skutecznie przekazać. Lily, żona głównego bohatera, choć fizycznie nieobecna, pomaga zarysować cenne wartości, o których w gruncie rzeczy film ten usiłuje opowiedzieć, a tęsknota za nią odratowuje odbiór postaci doktora, gdy nie czyni tego kreacja Iron Mana.

Podsumowanie

Mając więc na względzie demograficzny target filmu, zadajmy kluczowe pytanie. Czy warto zabrać swoje dziecko na nowego „Doktora Dolittle’a”? Cóż, odpowiedź brzmi oczywiście: tak. Przesłanie o miłości do zwierząt, nawet w wydaniu najbardziej infantylnym i nieodkrywczym, to zawsze dobra rzecz. To powiedziawszy, większość dorosłych widzów najlepiej wyjdzie na zaopatrzeniu się w duży popcorn, a następnie zostawieniu pociechy na sali kinowej i przeczekaniu seansu w holu.

Ocena końcowa: 3/6

źródło: zdj. Universal Pictures