„Drakula” (2020) – recenzja miniserialu

W najbliższą sobotę na Netfliksie wyląduje najnowsza adaptacja „Drakuli” Brama Stokera. Tym razem opowieścią o słynnym krwiopijcy zajęli się Steven Moffat i Mark Gatiss – duet odpowiedzialny za uwielbianą serię o przygodach Sherlocka Holmesa z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej. Z tej okazji mamy dla Was recenzję tego miniserialu powstałego w ramach współpracy BBC z platformą Netflix. Zapraszamy do lektury.

Ile można jeszcze wydusić z historii o Drakuli? – moglibyście spytać i mielibyście zupełną rację. Przez lata transylwański hrabia przegryzł się przez bodaj wszystkie gatunki kina, wyssał do cna różnorakie konwencje i przeżył dziesiątki mniej i bardziej udanych mash-upów. U Murnaua postać posłużyła jako pretekst do egzystencjalnych rozważań o życiu i śmierci, a Coppola przepisał historię krwiopijcy na melodramatyczny gotycki romans. Drakula z twarzą Christopera Lee wystąpił w siedmiu rozdziałach sagi brytyjskiego studia Hammer Films, a za oceanem zmienił kolor skóry i wgryzał się w szyje mieszkańców Los Angeles. Hrabia zawędrował też do odległej przyszłości i głębokiego antyku. Uprawiana na przestrzeni wielu dekad eksploatacja doprowadziła twórców nowego serialu, będącego owocem kolaboracji BBC i Netfliksa, do miejsca, w którym by opowiedzieć o Drakuli w sposób możliwie świeży, musieli powrócić do podstaw – zabrać diabolicznego arystokratę z powrotem do Transylwanii, do macierzystego ponurego zamczyska u schyłku XIX wieku.

A jednak, tak jak w przypadku „Sherlocka”, tak i tutaj Steven Moffat i Mark Gatiss nie bawią się w bezpośrednią adaptację. Najpierw pozwalają opowieści rozpocząć się tak, jak rozpoczęła się 120 lat temu u Stokera, a następnie wykorzystują jej dobrze znane elementy, by wyprowadzić kilka narracyjnych sierpowych, z których żaden nie jest ani przez widownię oczekiwany, ani z punktu widzenia szerszej historii bezpieczny. Zaczyna się konwencjonalnie, Jonathan Harker po raz n-ty opowiada o swoim traumatyzującym pobycie w zamku przedziwnego arystokraty-samotnika. W pewnym momencie na oku Harkera ląduje tłusta mucha. Gdy narracja objaśnia nam, że oto strudzony prawnik i konwencjonalny protagonista historii jest w istocie żywym trupem, postacią, której rola zostaje radykalnie względem oryginału przepisana, owad wślizguje się pod powiekę i pełznie po odwrocie gałki ocznej w obrzydliwej sekwencji rodem z filmów produkcji Sama Raimiego. Zwłaszcza podczas pierwszego rozdziału, zaskoczeń i gry na podejrzeniach wysnuwanych na podstawie dawnych inkarnacji Drakuli jest niemało i każdorazowo trafiają one idealnie w punkt.

p07y2lxx.jpg

Nowego „Drakulę” Moffat i Gatiss opowiadają z uwzględnieniem szeroko pojętej wampirycznej retrospektywy. Tam, gdzie tuziny twórców z ostatnich kilku dekad odżegnywali się od tradycyjnego wizerunku wampira, autorzy „Sherlocka” reanimują hrabiego jako oldschoolowego arystokratę z peleryną, boską twarzą i nieposzlakowanym savoir-vivrem. Ich Drakula raz jeszcze staje się symbolem seksu, żywą (no, nieumarłą) metaforą zakazanego owocu z kłami penetrującymi tętnice w pulsującym szale nieposkromionej bestii. Portretujący go duński aktor, Claes Bang, ma w sobie zarazem na tyle charyzmy, że szybko zabiera hrabiego z dala od przestarzałych wzorców – pod kierunkiem Moffata i Gatissa, krwiopijca jest na zmianę okrutny, przerażający i przewrotnie zabawny. Co więcej, ponieważ serial jest świadomy i własnej pozycji w popkulturze, i wszystkiego, co przez lata dokonywało się w gatunku horroru, narracja nie sili się na szczególną powagę, nieraz drwi z własnej legendy, wyrzuca kultową ikonografię za okno i podważa momenty „na serio” sadystycznie śmiesznymi zagraniami w stylu „Martwego zła”. Hrabia Drakula potrafi najpierw urwać głowę zakonnicy, która dopiero co zakończyła pompatyczny monolog wsparty ckliwą ścieżką dźwiękową, a następnie zarzucić kilkoma suchymi one-linerami rodem ze slapstickowej komedii. Krzyż i wiara w Boga jednego jedynego, jako narzędzie typowo uwalniające z potrzasku, tu działa wybiórczo, chętniej wpędzając bohaterów w opresję, niż pomagając im się z niej wydostać, a rozlew krwi i praktyczne efekty specjalne nieraz zbliżają „Drakulę” do kampowego popcorniaka z lat osiemdziesiątych. I choć zdarzają się momenty, w których nie do końca wiadomo, czy autorzy życzą sobie, by dana scena prowokowała autentyczną grozę, czy po prostu żartowała sobie z przykazań formy, to miniserial najczęściej nie tylko działa bez zarzutu, ale i stanowi osobliwy pomost między klasyką gatunku a tym, co dziś uważamy w kinie i telewizji za przerażające.

Podsumowanie:

„Drakula” to ostatecznie ni mniej, ni więcej, a bardzo efektowny remiks. W rękach Moffata i Gatissa miniserial BBC i Netfliksa uświęca elementy powieści, które przez lata inne produkcje uparcie próbowały porzucić, a zarazem gra na oczekiwaniach widowni, co rusz zmieniając rolę poszczególnych pionków w tej diabelnie wyświechtanej narracji. Gdyby „Mroczne Uniwersum”, którego sklejenia parę lat temu podjęło się studio Universal, miało jednak kiedyś powstać, to trudno nie dojść do wniosku, że jego włodarze właśnie otrzymali wzór na to, jak wskrzeszać klasyczne opowieści. I z kim na czele.

Ocena dwóch odcinków: 4/6

źródło: zdj. BBC / Netflix