Garth Ennis „Hellblazer” tom 1 – recenzja komiksu

Od 11 marca w polskich księgarniach (i sklepach internetowych, bo #zostańwdomu) znajdziecie pierwszy tom „Hellblazera”. A jest on pierwszy z dwóch powodów. Po pierwsze — bo grzbiet zdobi elegancka „jedynka”, dzięki której łatwiej będzie zapomnieć, że Egmont w ubiegłym roku rozpoczął polskie wydania od nieszczęsnego runu Briana Azzarello. Po drugie — ponieważ dopiero w tym miejscu zaczyna się dla polskiego czytelnika prawdziwy „Hellblazer”. A zatem, bez zbędnego przedłużania, zapraszamy Was do naszej recenzji tomu opatrzonego nazwiskiem Gartha Ennisa.

W sercu mitologii Cthulhu leży twierdzenie, że reguły, które wytworzyła sobie ludzkość, są mrzonką, szczelnym całunem okrywającym przed kipiącym absurdem samopoznania. Starzy bogowie Lovecrafta funkcjonują w jego prozie w jasnym celu: by mierzyć protagonistów, a zarazem widownię ze świadomością, że i oni, i my, i cała ludzkość jesteśmy zaledwie pyłkiem w monstrualnym i lodowatym wszechświecie. Przez centrum stworzenia płynie zaś Azathoth, bezrozumne bóstwo, które łyka galaktyki jak rutinoscorbin i jest bodaj najlepszym nośnikiem chaosu, rdzenia kosmicznego horroru. Ale skąd to nagłe wspomnienie o prozaiku z Providence skoro to o „Hellblazerze” miało być? Otóż stąd, że owa pośmiertna pustka, którą straszył Lovecraft, jest w zasadzie wszystkim, czego mógłby życzyć sobie John Constantine Gartha Ennisa.

W scenariuszach, z których czytelnicy natychmiast odczytają bezpośrednią inspirację dla filmu z Keanu Reevesem, poznajemy Constantine’a: maga-cynika w prochowcu, odpalającego jednego Silk Cuta od drugiego, Constantine’a przebiegłego i gnidowatego, i w końcu – Constantine’a umierającego. W przedmowie Ennis żartuje, że nie miał najmniejszego pojęcia, jak zacząć opowiadać swoją interpretację Johna, toteż zdecydował się go zabić. Oto więc w „Niebezpiecznych nawykach” Constantine słyszy diagnozę. Zamorduje go nie następne dziecię nocy, nie diabelski pomiot z głębin piekła, a rak płuc z tuzinem przerzutów. Czarodziej klasy robotniczej wypala wszak trzydzieści fajek dziennie, odkąd skończył trzynaście lat, i jego reputacja właśnie zaczęła go doganiać.

Hellblazer-ennis-plansza.jpg

W zeszytach Ennisa, zwłaszcza tych składających się na pierwszą połowę omawianego tomu, nie brakuje duszącej desperacji. Desperacji, co ciekawe, leżącej w całkowitej sprzeczności do tej lovecrafiańskiej. Jądrem tutejszego kosmicznego horroru nie jest bowiem to, że bogowie o nas nie dbają, ale to, że dbają za bardzo. Ba, od twardych konsekwencji nieprzestrzegania ich zasad nie ma żadnej ucieczki. Ennis maluje świat, w którym chrześcijańskie wierzenia są punchline'em wyjątkowo sadystycznego żartu. Bo o ile my możemy sobie pozwolić na luksusy ateizmu czy agnostycyzmu, to John Constantine już takiej możliwości nie ma. W jego rzeczywistości złamanie dziesięciu przykazań grozi wtrąceniem do piekieł, a na starotestamentowy gniew nie ma przebacz. Constantine ma zaś na sumieniu wyjątkowo podłe rzeczy, toteż nasz antybohater wie, że każda minuta zbliża go do wieczności potępienia. Przez sieć aksjologicznych paradoksów autor prowadzi go ręką fantasty-psychoterapeuty. W istocie nietrudno byłoby bowiem odczytać kolejnych zderzeń z demonami i aniołami jako wydumanych dyskusji z własną jaźnią. A jednak, zaznaczyć trzeba, że Ennis nie próbuje podejmować się w swojej twórczości jakiejś bergmanowskiej poetyki. Wrażliwość autor znajduje na dnie kufla, prawdziwą przyjaźń we wspólnym rzyganiu, a opowieści o ludzkich potknięciach toczy w otoczeniu nawiedzonych pubów, cmentarzysk zamieszkałych przez ghoule i Króla Wampirów. John Constantine jest może i zwykłym facetem, którego nie definiuje zdolność sięgania do czarnej magii, a spryt i inteligencja, ale to wciąż okultysta w świecie zamieszkałym przez piekielne bestie. Konsekwentnie, na pierwszy tom składają się znakomite gotyckie fantazje, w których klasyka serii splata się z bluźnierstwami rodem z „Kaznodziei”. W jednym rozdziale Constantine przemienia wodę święconą w niewyczerpane pinty jęczmiennego. W innym sprzedaje duszę Belzebubowi i kpi z nadętego archanioła. W czarującym zeszycie bożonarodzeniowym Ennis stawia go zaś naprzeciw zapomnianego przez ludzi boga tytułującego się Panem Tańca. „Nadzwyczajne życiorysy” to z kolei powrót do prawdziwego dark fantasy z prehistorycznymi wampirami i makabrą będącą pokazówką możliwości rysownika Willa Simpsona.     

Hellblazer-ennis-plansza-1.jpg

Strona wizualna nadaje wyrazistości najpierw „Niebezpiecznym nawykom”, a później całemu tomowi. Postacie, czasem zaledwie kontury, zlepiają się ze scenograficznym bagnem, bezbrzeżnie poddane jego prawom – zniewolone irracjonalnymi dekalogami podmioty szybkiego życia i wolnego umierania. W najmocniejszych momentach, a więc tych, które Ennis umieszcza na oddziale onkologicznym w londyńskim szpitalu, „Hellblazer” zapomina o swoich pulpowych korzeniach i rysuje wyjątkowo melancholijny obraz „wcale-nie-tak-cichego milczenia owiec”. Wpełza wówczas po kręgosłupie szokującym portretowaniem ludzkiej kruchości. W opowiadaniu Constantine’a jako everymana pomaga niejako to, że Simpson nie jest w stanie oddać twarzy bohatera na więcej niż dwóch kadrach z rzędu. Innymi słowy: ile plansz, tylu Johnów. Bohatera rozpoznaje się najczęściej po marginalnych atrybutach – elementach ubioru, fryzurze. Mimo tego, co by nie mówić, problemu, kreska Simpsona stanowi jeden z najmocniejszych atutów zbioru. Staje się to zresztą szczególnie wyraźne, gdy na jeden zeszyt wizualną narrację przejmuje bardziej realistyczny Steve Dillon, stały współpracownik Gartha Ennisa. Simpson nadaje „Hellblazerowi” pewną, nieco wypaczającą i karykaturalną jakość, która do ironii scenariuszy przystaje idealnie. Chwalić należy też kolory Toma Ziuka, którego monochromatyzacje całą tą noirową rozpacz napędzają i dynamizują.

Podsumowanie

Nareszcie dobry „Hellblazer”! Po orgii ekscesu i topornego przeseksualizowania, którą Egmont zafundował czytelnikom w dwóch pierwszych tomach sygnowanych nazwiskiem Briana Azzarello, do czytelników trafia prawdziwy John Constantine, jak Bóg przykazał. Garth Ennis oferuje odbiorcom intymny wgląd w osobowość kultowego antybohatera, zestawia esencjonalne elementy posępnego świata z językiem typowego dla siebie anty-establishmentowego manifestu. Efekt? Trochę słodkiego raju i sporo wytrawnej goryczy. Ale kogo by to po paru kielichach obchodziło? Pijcie do dna.

Oceny końcowe

6
Scenariusz
5
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
4
Przystępność*
5
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność - stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

Garth Ennis

Rysunki

William Simpson, Steve Dillon, David Lloyd

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

416

Tłumaczenie

Paulina Braiter, Marek Starosta

Data premiery

11 marca 2020

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / DC Comics / Vertigo