Garth Ennis „Hellblazer” tom 2 – recenzja komiksu

Początkiem czerwca do sprzedaży trafił drugi tom kultowego runu Hellblazera autorstwa Gartha Ennisa. Ostatnim razem John Constantine zmierzył się ze śmiercią i wyszedł ze starcia zwycięsko, zaś w finałowych zeszytach zbioru wdał się w poważny związek z Kit, byłą dziewczyną najlepszego przyjaciela. Ponieważ zaczęło się więc robić w życiu słynnego czarodzieja klasy robotniczej trochę zbyt pozytywnie, sprawdźmy, jak w zeszytach #57 do #71 wszystko bierze koncertowo w łeb. Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Garth Ennis nienawidzi establishmentu, snobów, księcia Karola, narodowców, lewaków, prawaków, radykałów, zboczeńców, rasistów, mizoginów i brutali. Wiemy o tym dobrze, bo wszystko, co Ennis kiedykolwiek opowiedział, układa się w znajomy, autoterapeutyczny wzorzec. Jego światy, czy to te tworzone w ramach „Kaznodziei”, czy „Hellblazera”, gęsto zaludnia najgorsze, co daleki potomek małpy ma do zaoferowania. Gdyby ktoś zdecydował się odmalować ten jednolity padół łez i rzygowin, który irlandzki autor wnosi do bodaj każdej współtworzonej serii komiksowej, to efekt końcowy z powodzeniem kojarzyłby się z najsłynniejszym obrazem dwudziestowiecznego malarza Oskara Laske, przedstawiającym masywny okręt głupców wypełniony po brzegi ludzką zupą.

Mapując rzeczywistość „Hellblazera”, dostrzeżemy Pałac Westminsterski, który Ennis utożsamia z siedzibą kanalii gorszych od mieszkańców rozpadlin Tartaru (nieprzypadkowo to właśnie tam otwiera się piekielny portal, z którego wypada Chantinelle, sukkub i znajoma głównego bohatera). Z kolei poszukując przeciwwagi, odnajdziemy klub dla dżentelmenów, w którym zasiadają snoby z dyplomem Cambridge. Jednym ze stałych bywalców jest archanioł Gabriel, sługa bezlitośnie binarnej opatrzności i niezawodne narzędzie starotestamentowego Boga. Na samym dnie, na outsiderów, którzy spłynęli wraz z systemowym ściekiem, czeka jeszcze Król Wampirów i z lubością wyssie zarówno zdesperowanego bezdomnego, jak i polityka Izby Lordów. We wstępie do drugiego tomu, który tym razem przygotował Warren Ellis (a nie Garth Ennis, jak błędnie twierdzi podpis pod tekstem), autor tłumaczy, że komiksy Ennisa z „Hellblazerem” na czele zawsze są pewnego rodzaju buntem. Bunt ten może dotyczyć każdej instancji, która narzuca nam swoją wyższość – grupy neonazistowskich smarkaczy, polityków, Boga i Szatana.

hellblazer t2.jpg

John Constantine, cynik, anty-establishmentowiec i uliczny egzorcysta, nawiguje przez Londyn Ennisa, usiłuje trzymać się na marginesie i nieustannie odkrywa, że margines ten robi się coraz węższy. W poprzednim tomie, na który złożyły się jedne z najsłynniejszych opowieści całej serii, bohater zdołał przechytrzyć Pierwszego z Upadłych i wywalczyć szansę na dobre życie, czymkolwiek owo dobre życie jest w przypadku Constantine'a. Na zbiór opatrzony „dwójką” składają się z kolei opowieści z lubością wgniatające bohatera w ziemię. Robi się tu znacznie mniej widowiskowo i znacznie mroczniej, ale, jako całość, zbiór nie rezonuje z czytelnikiem równie skutecznie, co poprzedni. Za moment postaram się wyjaśnić dlaczego.

Nad całym tomem dominuje ton przemijania, starości, nieodżałowanych decyzji i straconych drugich szans. W pierwszej historii Constantine mierzy się z londyńskimi porywaczami ciał, a Ennis w typowym sobie kloacznym tonie rozmyśla nad życiem pozagrobowym, cielesną powłoką i – uciekając się do tytułu – „śmiertelną gliną”. W nostalgicznej „Czterdziestce” świętuje urodziny z grupą nietypowych przyjaciół, którzy dzielą z bohaterem najwyższy z ennisowych rytuałów – radosne uchlanie się do nieprzytomności. Choć w całości przegadany, zeszyt jest jednym z najlepszych elementów tomu. Ennis z nieczęstą serdecznością podkreśla w nim istotę niejako przypadkowych więzi, które zawieramy. Co więcej, znakomicie wykorzystuje postacie z przeszłości Johna, w tym Swamp Thinga, który zjawia się na imprezie wyrastając z brokuła, a następnie robi coś o czym zapewne niejeden raz pomyśleli czytelnicy oryginalnej serii Alana Moore'a.

Problem pojawia się, gdy porównamy te odosobnione historie, jakkolwiek poskładane pod wspólnymi motywami, z pierwszym tomem. Pamiętacie na pewno, że dominowały w nim dwie, rozłożone na kilka zeszytów opowieści – sześcioczęściowa „Śmiertelna zależność” i czteroczęściowa „Królewska krew”. Drugi tom jest takiego narracyjnego rdzenia pozbawiony – historie wydają się rozproszone, niekiedy zbyt pospieszne, niekiedy zawiązane po łebkach i rozwiązane zbyt łatwo. Dochodzi tu na przykład od ponownej konfrontacji z Pierwszym z Upadłych, która pozostawia wiele do życzenia po pamiętnym spotkaniu „Śmiertelnej zależności”. Najdłuższa historia składa się z trzech rozdziałów, a niemal cała reszta to jednozeszytówki – owszem atrakcyjne i splątane ze sobą trwałym związkiem przyczynowo-skutkowym, ale w gruncie rzeczy rozdzielone i w najgorszych momentach balansujące na granicy widokówkowego ekscesu z tomów Azzarello (tak źle na szczęście nie jest ani razu, ale czegoś brakuje). Ambicje niektórych fabuł rozbijają się o sposób realizacji. Taka chociażby refleksja z „Ostatniego z rodu” jest z krwi i kości „hellblazerowa”, ale wydaje się też zbyt wyrywkowa i incydentalna, by zagrać tak, jak byśmy sobie tego życzyli.

hellblazer t2 plansza 1.jpg

Od strony oprawy graficznej drugi tom to kwestia gustu. Osobiście należę do tych czytelników Gartha Ennisa, którzy jego współpracę ze Steve'em Dillonem ograniczyliby wyłącznie do „Kaznodziei”. W konsekwencji drugi tom „Hellblazera”, w którym dominuje grubo ciosana krecha Dillona, a prace Williama Simpsona przewijają się przez raptem dwa zeszyty, podobał mi się mniej. Zamiast wizualnej grozy obecnej chyba tylko w „Facetach i laleczkach”, zbiór obfituje w quasi-naturalistyczne karykatury, które Dillon kopiuje jedna po drugiej, niezależnie czy portretuje Constantine'a, Kit, czy Chasa Chandlera.

Podsumowanie

Tytułem końca, drugi „Hellblazer” to zrozumiały poniekąd spadek formy po fenomenalnym pierwszym tomie (w końcu ideał nie możne trwać wiecznie). A jednak, mimo nieco nierównego poziomu i wyrywkowości, opowieści zebrane w tomie wciąż stanowią dobry przykład wysokociśnieniowego stylu Gartha Ennisa, splatającego motywy egzorcyzmu z socjopolityczną dezaprobatą, a kiblowe dowcipy z niebywale melancholijną pulpą. Co więcej, fabuły stanowią konieczny pomost do zapowiedzianego na wrzesień trzeciego zbioru, mającego stanowić już niestety ostatnią prostą z autorem.

Oceny końcowe

4
Scenariusz
4
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
+3
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

Garth Ennis

Rysunki

Steve Dillon, William Simpson

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

464

Tłumaczenie

Marek Starosta

Data premiery

3 czerwca 2020

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / DC Comics