House of Cards, sezon 5 - recenzja

30 maja swą premierę miał piąty już sezon serialu House of Cards. Czy jedna z czołowych produkcji Netflixa nadal trzyma wysoki poziom poprzednich serii?

Kiedy ludzie zaczęli narzekać na trzeci sezon House of Cards, dzielnie broniłem serialu, zasłaniając go piersią. Gdy sytuacja powtórzyła się przy sezonie czwartym, już z mniejszym entuzjazmem, lekko zawiedziony tym, że produkcja nie skończy się na symbolicznym 52. odcinku (wszak tyle liczy talia kart), ale wciąż twardo stałem przy serialu, z niecierpliwością czekając na zapowiadany terror Underwoodów. I wtedy przyszedł sezon piąty...

Plan z terrorem spalił na panewce i wielki cliffhanger z poprzedniej serii okazał się zwykłą wydmuszką. Co prawda, temat potencjalnej wojny przewijał się co jakiś czas na przestrzeni całego sezonu, ale wydaje się, że poza pierwszym odcinkiem, wzmianek tych w zasadzie mogłoby nie być i kompletnie nic by się nie zmieniło. Scenarzyści woleli iść w całkowicie innym kierunku niż ten, który obrał nieobecny w najnowszym sezonie ojciec amerykańskiego remake'u. Osoba Beau Willimona, jak się okazuje, miała absolutnie nieoceniony wpływ na poziom seialu. Mający na swym koncie scenariusz do Id Marcowych Beau, nie ukrywał, iż jego wizja się wyczerpała i nie ma zamiaru dalej uczestniczyć w pisaniu House of Cards.

Powolne budowanie akcji i trzymanie widzów w napięciu, czyli to, z czego ta produkcja słynie, rozmywa się koło odcinka 5., a zaczyna się wtedy coś, czego po dziś dzień nie jestem w stanie do końca zrozumieć. Twórcy wpadli w jakiś obłęd i pozostałe odcinki naszpikowali taką dozą akcji oraz nielogicznych tudzież głupich rozwiązań, że nic tylko się załamać i zapytać: Gdzie to stare, dobre House of Cards? Umówmy się, że serial ten od początku swego istnienia miał momenty, kiedy u widza mogło wystąpić pewne zwątpienie, czy dana akcja rzeczywiście miałaby prawo zaistnieć w prawdziwym życiu. Taki jednak był urok serialu. Ale to, co wyprawia się w drugiej części 5. sezonu Domku z Kart nie mieści się w żadnym ludzkim organie; autorzy scenariusza przekombinowali, przez co oglądanie losów bohaterów najzwyczajniej w świecie męczy, a umysł irytuje się na kolejne bezsensowne pomysły. Przypomina to już trochę zjadanie własnego ogona, całkiem popularny ostatnimi czasy, niezdrowy trend w przemyśle filmowym. Zaserwujmy to, co już było, ale przebijmy to jeszcze większą (najczęściej bezsensowną) bombą - vide Szybcy i Wściekli, czy na przykład nowi Piraci z Karaibów. Więcej nie znaczy lepiej.

House of Cards jest dla mnie wyjątkowym serialem, ponieważ żaden inny twór telewizyjny nie wykreował dotychczas takiego protagonisty, jakim jest Frank Underwood. Antybohater z krwi i kości, wciąż utrzymujący kontakt z widzem i jednak wzbudzający u niego w pewien sposób fascynację i zainteresowanie - bo jeśli ktoś dalej ogląda HoC, to bez względu na to, czy lubi, czy nie lubi Franka, musi być zaciekawiony jego losami, innej opcji nie widzę. Frank Underwood jest jedną z najlepiej napisanych postaci serialowych w historii. Wróć. Tak było przed sezonem piątym. On, tak samo jak Claire i większość innych bohaterów, nieco zatracił swoje cechy osobowości, ukazane w latach poprzednich i nie przeżył charakterologicznej ewolucji, a doznał jej ekspresowej rewolucji - na duży minus. Sezon ratują niejako nowe postacie; największym blaskiem świeci Patricia Clarkson w roli Jane Davis. Jeśli ktokolwiek kiedyś powie, że trudno znaleźć w świecie telewizji i seriali dobrze napisane, żeńskie charaktery - niech spojrzy na House of Cards

Będzie szósty sezon? Wszystko na to wskazuje. Czy go obejrzę? Pewnie tak, bo tym razem raczej na pewno na nim serial się zakończy. I choć poziom sezonu 5. pozostawił po sobie ogromny niesmak, tak z drugiej strony - ekipa House of Cards postawiła sobie niezmiernie niską poprzeczkę do przeskoczenia. I w tym upatruję jedyną szansę na powodzenia szóstego sezonu.

 

Ocena: 5/10

źródło: Netflix