Kapitan Marvel - recenzja filmu

Od piątku na ekranach polskich kin oglądać możecie „Kapitan Marvel” z Brie Larson i Samuelem L. Jacksonem w rolach głównych. Pozostając w zdroworozsądkowej odległości od internetowych histerii, zapraszamy Was do lektury naszej, skupiającej się wyłącznie na walorach kinematograficznych, recenzji najnowszej produkcji studia Marvel. Jak wypada wprowadzenie jednej z najpotężniejszych postaci uniwersum spustoszonego niedawno przez Thanosa? Przekonajcie się poniżej. 

W jednej z bardziej udanych scen „Kapitan Marvel”, Vers (Brie Larson), najnowsza i chronologicznie pierwsza heroina świata Avengersów, pozwala na zadecydowanie o kolorystyce swego „superstroju” małej Ziemiance wpatrującej się w bohaterkę ze skrajnym i przeuroczym uwielbieniem. Ostatecznie, czerwono-niebieską barwę stroju, wraz ze złotem zdobiącym gwiazdę w centrum, postać Larson absorbuje wprost z palety T-shirtu zainspirowanej dziewczynki. Symbolizm tejże sekwencji jest jasny i nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do tego, kto jest adresatem najnowszego spektaklu Marvela. Charyzmatyczne symbole silnej kobiecości – choć w ostatnich latach goszczą na ekranach nieco częściej – wciąż nie odnajdują w szeroko pojętej popkulturze wystarczająco zasłużonej reprezentacji. W świecie superbohaterów, jako pierwsza kobieta, której przydomek zdobiłby firmament wysokobudżetowej produkcji, zabłysnęła dwa lata temu Wonder Woman. Film wyreżyserowany przez Patty Jenkins przerwał wówczas fatalną passę Warner Bros., oferując oryginalną fabułę, która zderzała mityczny aspekt uniwersum DC z wiarygodnie napisaną historią miłosną. Nie wspominając o tym, że Amazonka wprowadziła świeży powiew feminizmu do świata zdominowanego przez twardych mężczyzn w spandeksie. Marvelowi zaproszenie do grona herosów żeńskiej protagonistki miało zająć nieco więcej czasu, a rezultat, jak się okazuje, jest ostatecznie jedynie niezły – co, wobec oczekiwań wysuwanych względem produkcji, można poczytywać jako wynik dość rozczarowujący.  

Culture_CaptainMarvel4-min.jpg

W swego rodzaju „odwróconym” origin story (sam zabieg ułożenia opowieści należy do odpowiednio subwertujących mniej lub bardziej utarte klisze) poznajemy Carol Danvers, dręczoną obcymi wspomnieniami członkinię zespołu Starforce, która na skutek starcia z tajemniczą rasą Skrulli trafia na Ziemię. Tam czeka na nią rozwiązanie tajemnicy związanej z jej własną, utraconą tożsamością. „Kapitan Marvel” to w wielu aspektach powrót do formy, którą studio prezentowało na początku dekady, a konkretniej – przy okazji takich filmów, jak pierwszy „Kapitan Ameryka” czy obie części „Thora”. A jednak w porównaniu do tamtych, klasyczniejszych już (i raczej dość przeciętnych) tworów komiksowego Domu Pomysłów, „Marvel” przez większość czasu nie potrafi poprzeć swego auto-nabudowanego rozmachu faktyczną treścią. Tam więc, gdzie „Mroczny świat” i „Pierwszy Avenger” stanowiły po prostu świadomy, lekki i efektowny summer flick, bliźniacza w realizacji „Kapitan” dławi się nieco swą (skądinąd – słuszną w założeniu) deklaratywnością. Fabularnie mamy tu w gruncie rzeczy bardzo prostą historię, która dryfuje w stronę generyczności znacznie częściej, niż powinna. Co więcej, film Anny Boden i Ryana Flecka nie może pochwalić się też własną tożsamością i charakterem czy też bardziej charyzmatyczną reżyserią – a więc elementami, które wyróżniały produkcje spod tego samego szyldu w ostatnich latach. Konsekwentnie, wizualna gramatyka „Marvel” prezentuje się dość jałowo – zestawione ze sobą sekwencje nie wyróżniają się estetycznie od tuzinów innych filmów gatunku, a sceny akcji, gdy nie zapożyczają od spektaklu choreografii „Czarnej Pantery” w szerszych ujęciach, nakręcono za pośrednictwem chaotycznych zbliżeń, w których nierzadko nie wiadomo, kto konfrontuje się z kim. Zagęszczenie muzycznych hitów dekady jednoznacznie kojarzy się natomiast ze „Strażnikami Galaktyki” – i choć w przypadku dzieła Jamesa Gunna oprawa składała się na spójną estetykę, co więcej – umotywowaną fabularnie, w „Kapitan Marvel” przyczynia się do innego problemu, o którym nie sposób nie wspomnieć. Otóż film w zdecydowanie przesadnym stopniu polega na nostalgii względem lat dziewięćdziesiątych. Koszulki z Nine Inch Nails, zupełnie nieprzystająca do sceny piosenka „Come As You Are” Nirvany, automat do „Space Invaders”, masa niepotrzebnych dialogowych wstawek – w pewnym momencie ilość odwołań do ikonografii minionej dekady mniej przypomina ukłon i ustalenie scenografii filmu, a bardziej pastiszowy flashback z „Bojack Horseman”.

captain-marvel-skrulls-min.jpg

W opozycji do powyższego, nietrudnym byłoby znaleźć w „Kapitan Marvel” również wiele dobrego. Na tyle wiele, by opuścić salę kinową z pozytywnymi, generalnie, wrażeniami. Obok być może najlepszego do tej pory cameo Stana Lee (Kevin Smith będzie płakał bardziej niż przy tym odcinku „Flasha”) i świetnego kota Goose'a, film ma w zanadrzu kilka twistów fabularnych (chociaż jeden z nich może niektórym fanom podziałać na nerwy) oraz porządny i angażujący pacing; posiada też interesująco brzmiącą ścieżkę dźwiękową i nie zawodzi w kontekście wizytówkowego humoru i obsady. Zwłaszcza na wczesnym etapie, kolorystyka filmu przywodzi na myśl klasyczne filmy SF lat dziewięćdziesiątych wymieszane z kultowymi obrazami pokroju „Pulp Fiction”. Ikona tego ostatniego – Samuel L. Jackson – otrzymuje w „Marvel” zaskakująco dużo czasu ekranowego. Odmłodzony dzięki dobrodziejstwom niezwykłej technologii CGI, obuoczny Nick Fury dzieli z Vers najnaturalniejszą chemię, kojarzącą się z filmami typu buddy cop i z łatwością stającą się bijącym sercem obrazu (mimo że ten zdaje się na siłę preferować inny, mniej sprawnie zmontowany wątek). W kontekście obsady warto przywołać również świetnego Bena Mendelsohna („Łotr 1”) wcielającego się w przywódcę Skrulli – scenariusz oddaje postaci kilka bardzo wyrazistych scen, w których aktor sprawdza się wprost znakomicie. A jak wypada sama Brie Larson? Cóż, z jednej strony aktorka prezentuje swoją postać w możliwie najbardziej charyzmatyczny sposób, a jej niewątpliwy talent odtwórczy owocuje kilkoma mocniejszymi momentami. Z drugiej – nie jest tajemnicą, że Marvel miewa problemy z wprowadzeniami swoich superbohaterskich protagonistów i „Kapitan” nie jest w tym względzie, niestety, żadnym wyjątkiem. Scenariusz nigdy nie pozwala Larson zabłysnąć, przeszłość jej postaci nie jest ani tak tajemnicza, ani tak interesująca, jak narracja zdaje się to podpowiadać, a wybuchowy III akt zawodzi, ponieważ od charakterologicznej podszewki na ekranie nie dzieje się nic, z czym widzowie byliby w stanie się połączyć. Raz jeszcze, zestawiając film z wcześniejszymi opowieściami-genezami Marvela, wypada powiedzieć, że Vers to postać z niewątpliwym potencjałem i pozostaje trzymać kciuki, by w przyszłych sequelach otrzymała należytą eksplorację i własny, kontynuacyjny odpowiednik „Zimowego żołnierza” lub „Ragnaroku”.

Ogółem, „Kapitan” składa się na zupełnie przyjemne doświadczenie kinowe, wypadające jednak relatywnie blado w dobie superbohaterskich epik w rodzaju „Avengers: Infinity War” i stylowych gatunkowych mash-upów w reżyserii Jamesa Gunna i Taiki Waititi. Pomimo doborowej obsady i niezawodnego poczucia humoru zabrakło odważniejszego narracyjnego indywidualizmu, ciekawszego scenariusza i wyraźniejszego stylu. Przede wszystkim jednak, „Kapitan Marvel” najzwyczajniej nie dorasta do własnego, kolosalnego grandeuru i mimo ewidentnych ambicji stanowi jedynie poprawne wprowadzenie do kwietniowego „Endgame'u”. 

Ocena: 3+/6

źródło: zdj. Marvel