Kaznodzieja tom 4 - recenzja komiksu

Kanibale, sodomici, wampiry, nieumarli rewolwerowcy, Indiane, potomkowie Chrystusa, bomba atomowa i Jesse Custer. Witamy w Stanach Zjednoczonych Gartha Ennisa i Steve'a Dillona – opuszczonym przez Boga i sterowanym przez przez sekretne organizacje, zdegenerowanym państwie bez klamek. Tom czwarty „Kaznodziei” możeciecie znaleźć w księgarniach już od ponad miesiąca, my tymczasem zapraszamy do zapoznania się z naszą recenzją kolejnego wpisu w cyklu.

Tym, czym niezmiennie zachwyca mnie seria Gartha Ennisa – pioniera wyznaczania nowych granic estetycznej tolerancji – jest duszący ją skrajny nihilizm, który koniec końców autor zawsze kontrastuje z czymś prawdziwym. Jego „Kaznodzieja” nigdy nie oferuje leku na choroby naszego świata, ale w każdym tomie, pośród cyniczne wytykanego absurdu rzeczywistości, odnajduje nutkę człowieczeństwa i to ją, a nie relikwie i obrzydliwą próżność mesjaszów, wynosi do sacrum. Nie inaczej jest w przypadku tomu czwartego. Zacznijmy od początku. 

W pierwszej kolejności otrzymujemy następne origin story. Po niedawnym odkryciu historii Świętego od Morderców przyszedł czas na genezę innego czarnego charakteru serii. Mowa tu o Herr Starrze, którego psychoanaliza ujawniłaby zapewne szereg traum równie majestatycznych, co militarne zasoby Armii USA, które wprawiają go w czwartym tomie w niemałą (przynajmniej zdaniem kobiet, którym płaci) ekscytację. W kilku pierwszych zeszytach, zatytułowanych „Prywatną wojną”, poznamy więc motywy towarzyszące bezwzględnemu Wszechojcu Graala oraz prześledzimy jego drogę na szczyt Wielkiego Kłamstwa. Przy tej okazji Ennis bierze na swój cyniczny celownik sekretne organizacje, społeczne autorytety oraz nieistniejęce moralne kompasy brudnych i skorumpowanych elit. Świat Graala jest absolutnie przerażający, a jednak Ennis zabarwia go na tyle zaraźliwym humorem, że trudno w kilku miejscach nie zaśmiać się (czy nawet zapłakać) nad ludzką marnością. Zepsucia tu w istocie co niemiara. Dość powiedzieć, że kiedy ktoś taki jak Starr wysuwa się na pozycję faworyzowanej przez czytelnika postaci (przynajmniej do czasu), oznacza to, że opowieść obraca się wokół najgorszych z najgorszych. Jako bezpośredni prequel głównej serii „Prywatna wojna” nie niesie z sobą specjalnych zaskoczeń czy zwrotów akcji, a jednak wciąga z typową autorowi mieszanką obrzydzenia, rozbawienia i zaciekawienia. Świetne otwarcie tomu, zwłaszcza w odniesieniu do innego wątku Wszechojca, który otrzymamy na kolejnych stronach. Na uwagę zasługuje tu też praca rysownika Petera Snejbjerga, który choć zdaje się naśladować styl Dillona, robi to nierzadko w lepszym stylu niż sam Dillon.

kaznodzieja_t4_plansza_01-min.jpg

Tuż po zakończeniu „Prywatnej wojny” powracamy do głównej serii. Poszukiwania zaginionego Boga prowadzą Jessego Custera, Cassidy'ego i Tulip do rezerwatu Indian, gdzie Kaznodzieja planuje odnaleźć Pana i zadać mu kilka niewygodnych pytań, a wszystko to po łyknięciu pejotlu. Plan mógłby zadziałać gdyby nie fakt, że śladami trójki bohaterów podąża zarówno Starr (teraz ze wsparciem prezydenta USA), jak i nieustępliwy Święty od Morderców. Tymczasem Tulip, w następstwie poznanego przez nią w Nowym Orleanie sekretu, czeka nieuchronna konfrontacja z Casem. Samym Wampirem natomiast targają najbardziej ludzkie problemy spośród grupy. Stuletni krwiopijca jest alkoholikiem, a jego skłonności zaczynają coraz bardziej toksycznie wpływać na osobliwą gromadę. Jak przystało na Ennisa, rozdział zaczyna się w jednym, a kończy w diametralnie innym tonalnie miejscu – takim, którego z poziomu pierwszych stron nie przewidziałby sam Pan Zastępów. Czwarty tom obfituje przy tym w rewelacyjnie napisane dialogi (popisowa rola tłumaczy) i absurdalne zwroty akcji. Jedna ze scen przy końcu rozgrywa się w okolicznościach, które mogłyby stanowić owoc nietrzeźwej współpracy Tolkiena z Tarantino – mowa tu oczywiście o spotkaniu Starra z ekipą potężnych rednecków w stylu trzech trolii z Hobbita (podobnie głodnych i nierozgarniętych, ale znacznie bardziej perwersyjnych), którzy potrafią przyrządzić ludzką nogę na tysiąc różnych sposobów. Mimo że zbiór nadrabia akcją w zasadzie za cały poprzedni, to najbardziej angażującym momentem jest kolejna po-pejotlowa wymiana poglądów między Casem a Jessem. Pustynia Dzikiego Zachodu – ideał Ameryki Custera – jest też najlepszym miejscem na pojedynek między nim a Świętym od Morderców. Rodział „Chodźcie i zgińcie” jest znakomity, choć wspomniany pojedynek – krótki i przeważająco werbalny. W odniesieniu do tempa trzeba powiedzieć, że nadgania tak bardzo, że nim wkręcimy się na dobre w opowieść, nadchodzi epilog i pożegnanie na kolejne parę miesięcy.

Bardzo możliwe, że przemawia przeze mnie niecierpliwość, ale moim jedynym życzeniem względem wydania byłoby zmieszczenie w nim więcej zeszytów, bo sześć w przypadku „Kaznodziei” to zwyczajnie zbyt mało. Na pocieszenie otrzymujemy jeszcze dwie, spin-offowe historie. Jedna – bardziej udana, daje pewien wgląd w przeszłość Gębodupy i wyjaśnia, co popchnęło go do próby samobójczej. „Historia sam wiesz kogo” to należycie chwytająca za serce opowieść, choć można by było się przyczepić jakim cudem postać Eugene'a Roota przeszła tak diametralną przemianę osobowości. Przez większą część rozdziału nie da się wręcz rozpoznać w protagoniście znanego czytelnikowi dobrodusznego głupka, a jego ostateczne odrodzenie jako Gębodupy z pełnym zestawem cech z głównej serii wydaje się zupełnie nienaturalne. Ostatnie kilkanaście stron należy do Jody'ego i T.C. – dwóch kretynów na usługach Babuni – których to mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie. „Miejscowe chłopaki” to kiepska historia, ale przyznaję, że mogę nie być szczególnie obiektywny. Nie polubiłem „chłopaków” w pierwszym tomie i nie miałem najmniejszego zainteresowania względem ich wcześniejszych perypetii i ostatnie opowiadanie, ilustrowane przez Carlosa Ezquerra, tylko ten brak zainteresowania podtrzymało. Szkoda, że zamiast tego nie zdecydowano się na dodanie jednego czy dwóch zeszytów regularnej serii.

kaznodzieja_t4_plansza_02-min.jpg

Na koniec wspomnijmy jeszcze pokrótce o Stevie Dillonie. Rysownik prezentuje dokładnie ten sam poziom, co zawsze. Jaki to poziom? No cóż. Z jednej strony twarze w wykonaniu rysownika wciąż wyglądają jakby należały do dwóch, góra trzech osób. Tak, Dillon dysponuje węższym wachlarzem modeli twarzoszczękowych niż „The Sims 2". Z drugiej strony trudno nie myśleć o jego ilustracjach, gdy pomyśli się o „Kaznodziei”. Na tym etapie kreska Steve'a jest już tak nierozerwalnie związana z serią, że nie zamieniłbym jej na żadną inną. Pozwalając sobie jednak na nieco złośliwości, moglibyśmy powiedzieć, że rysownik unika pokazania twarzy Johna Wayne'a, bo zwyczajnie nie potrafiłby oddać oblicza aktora.  

Ogólnie rzecz biorąc, „Kaznodzieja” robi w czwartym zbiorze bardzo zdecydowany, choć relatywnie krótki („poniżej średniej” – jak powiedziałaby żona szeryfa Roota) krok naprzód. Jednocześnie nie sposób nie odnieść wrażenia, że trochę zbyt mało jest w całym tomie perypetii tria niepoprawnych bohaterów. Sześć wspaniałych zeszytów głównej serii upływa niezwykle szybko, a okalające je nierówne, prequelowe opowieści potrafią na zmianę zachwycić („Prywatna wojna”) i śmiertelnie przynudzić („Miejscowe chłopaki”), a niekiedy pozostawić wrażenie dość ulotnej satysfakcji („Historia sam wiesz kogo”). Pozostaje więc mieć nadzieję, że kolejna księga poświęci nieco więcej objętości temu właśnie elementowi, który funkcjonuje absolutnie bezkonkurencyjnie, tj. protagonistom serii – zwłaszcza w obliczu nadchodzącego końca (w cyklu pozostały już tylko dwa tomy).

+4
Scenariusz
4
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
3
Przystępność*
+4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność - stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Kaznodzieja 4.300-min.jpg

Historia została pierwotnie opublikowana w zeszytach Preacher Vol. 1 #34-40 (luty 1998 - sierpień 1998 roku).

Zachęconych recenzją odsyłamy do wpisu Kaznodzieja tom 4 - prezentacja komiksu, w którym znajdziecie obszerną galerię zdjęć oraz prezentację wideo.

Specyfikacja

Scenariusz

Garth Ennis

Rysunki

Steve Dillon

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

372

Tłumaczenie

Maciej Drewnowski

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

źródło: Egmont / DC Comics / Vertigo