„Nic nie ginie” – recenzja filmu [Tofifest 2019]

Przed kinową premierą planowaną na marzec przyszłego roku film „Nic nie ginie” można było oglądać na zakończonym właśnie festiwalu Tofifest w ramach sekcji From Poland. Czy warto czekać na kinowy debiut filmu Kaliny Alabrudzińskiej?

W „Nic nie ginie” bohaterów jest kilku, lecz tym wysuwającym się przed szereg i niejako zespalającym wszystkich w jeden żywy organizm – jest otaczający ich smutek. Każdy z nich żyje niezależnie od drugiego i w gruncie rzeczy nie łączy ich zbyt wiele. Jest wśród nich Klaudia (Zuzanna Puławska) – mieszkająca z wiecznie czepiającą się matką dziewczyna obsesyjnie skupiona na dążeniu do niesienia pomocy innym. Przemek (Jan Hrynkiewicz) to nabzdyczony młodzian i nacjonalista twierdzący, że otaczają go wyłącznie ludzie głupi, a Maja (Wiktoria Filus) życiową pustkę próbuje wypełnić kolejnymi odcinkami serialu oraz Tinderem. Nazywanego żartobliwie przez resztę grupy „Donatello” (Michał Surosz) nie interesuje nic poza wytyczonym przez samego siebie zadaniem ochrony zagrożonego wyginięciem gatunku żółwia błotnego, a przystojny i zamożny aktor (Piotr Pacek) nie widzi nic poza czubkiem własnego nosa. Spotykają się na terapeutycznym turnusie, gdzie nad całą grupą czuwa grany przez Dobromira Dymeckiego terapeuta.

Między uczestnikami rodzi się specjalna więź – poprzez samotność, którą każdy z nich odczuwa na swój sposób, zaczynają docierać do siebie i budować pewnego rodzaju zaufanie. Za dowód powyższego stwierdzenia posłużyć powinna scena (dosłownie i w przenośni) oczyszczenia, solidaryzująca bohaterów w walce z problemem wszawicy. Debiutująca w pełnym metrażu reżyserka Kalina Alabrudzińska uczyniła z samotności główny motyw jej opowieści. Udała jej się przy okazji sztuka zupełnie niebanalna, bowiem prócz ewidentnych i jak najbardziej wiarygodnych prób przedstawienia poszczególnych dramatów jednostek, wyszedł jej film naprawdę zabawny. Udanych komediodramatów czy też, przytaczając słowa autorki, „smutnych komedii” w Polsce powstaje bardzo mało, a przyglądając się bliżej sylwetce Alabrudzińskiej, można pokusić się o przypuszczenie, że byłaby to nisza do wypełnienia w sam raz dla niej. Żart ma u niej ogromną, niemal katartyczną siłę, czego „Nic nie ginie” jest najlepszym przykładem.

Nic nie ginie_006(1)-min.jpg

Łączenie smutku z radością nie ma tutaj groteskowego wymiaru, wynika jakby z charakterów postaci i zachodzących relacji między nimi. Pozostaje w zgodzie z przyjętą realistyczną konwencją, a scenariusz balansujący na granicy śmiechu i łez trafia w samo sedno. Oglądając film – dzięki naturalności, z jaką wypowiadane są dialogi – ma się wrażenie, jakoby znaczna część z nich została zaimprowizowana albo, idąc dalej, nagrana bez wiedzy aktorów o działaniu kamery. Alabrudzińskiej z wielką łatwością udaje się przechodzenie z rzeczy pozornie błahych do doniosłych. Dzięki temu sceny zyskują na znaczeniu, a reżyserka jest w stanie wybronić większość na pozór nieistotnych żartów czy gagów. Gołym okiem widać, że autorka jest wyczulona na kontakt z aktorem. Bardzo dobrze poprowadzeni studenci Wydziału Aktorskiego Łódzkiej Szkoły Filmowej (oni wypełniają większą część obsady, film oprócz fabularnego debiutu jest również dyplomem aktorskim szkoły) odnaleźli się w swych rolach znakomicie. Nie ma tutaj charakterystycznej dla młodych, nieopierzonych jeszcze aktorów szarży czy przesady, jest za to wyciszenie, czułość i zrozumienie. Przyszłość dla ekipy „Nic nie ginie” jawi się w jasnych barwach.

Film Alabrudzińskiej wydaje się też być głęboko zanurzony w otaczającej nas rzeczywistości. W obawach i lękach towarzyszących nam w obecnych czasach, gdzie przecież rozmaita pomoc medyczna opierająca się na konsultacji ze specjalistami od psychologii jest na porządku dziennym. „Nic nie ginie” dotyka zagadnienia mierności kondycji ludzkiej oraz nieustannego szukania ukojenia w bólu. Wielu bohaterom nie udaje się wyjść poza chwilowe zaspokojenie swych potrzeb, a reżyserka nie daje jasno do zrozumienia o efekcie końcowym terapii. Bardziej niż w odpowiedzi, zakończenie wyposażone jest zatem w pytania. Te są jednak wyjątkowo interesujące, a odpowiedź na nie Alabrudzińska pozostawia nam samym.

Być może z uwagi na tytuł – nasuwający oczywiste skojarzenia z pewnym powiedzeniem dotyczącym przyrody, która zresztą również odgrywa niemałą rolę w obrazie – winniśmy postrzegać finał jako przedsmak czegoś nowego, sygnał powiewu świeżości, przypuszczalnie przyjemnego. Jeśli nie, to potraktujmy tak chociaż film Alabrudzińskiej. Jego premiera zaplanowana jest na marzec przyszłego roku. Nie dajmy mu zginąć, bo to kawał wartościowego kina.

Ocena: +4/6

źródło: zdj. Festiwalgdynia.pl