NOSTALGICZNA NIEDZIELA #47: The Doors: Live At The Bowl '68

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W tym tygodniu nagniemy nieco samo-narzuconą formułę kolumny (czemu nie, kto zabroni), poświęcając wpis obchodzącemu w tym roku pięćdziesiątą rocznicę nagraniu koncertu grupy The Doors na kalifornijskim Hollywood Bowl utrwalonego w lipcu 1968 roku. Zapraszamy do lektury.

Na miejsce w „Nostalgicznej” materiał ten zasługuje z dwóch względów. Po pierwsze – parę lat temu doczekał się niesamowitego cyfrowego odświeżenia na nośniku Blu-ray, wartego uwagi każdego miłośnika dobrej muzyki. Po drugie – od czasu samego koncertu, wieczór ten jest chronicznie pomijany, a jego wartość karygodnie umniejszana – zarówno przez samych członków zespołu, jak i fanów Jima Morrisona, Raya Manzarka, Robbiego Kriegera i Johna Densmore'a.

h5LsfE8.jpg

W lipcu 1968 roku zespół „The Doors” miał na koncie trzy obsypane złotem albumy, miliony fanów na całym świecie i ugruntowaną pozycję rockowych ambasadorów lata miłości. „Lot strzały”, jak określiłby to Jerry Hopkins – autor słynnej biografii Morrisona – trwał w najlepsze, mimo że w powietrzu wisiała już sugestia rozłamów i napięć, jakie miały wstrząsać zespołem w kolejnych latach. „Na koncert w Hollywood Bowl wynajęli trzech dodatkowych kamerzystów, mieli więc w sumie pięciu filmowców. Na scenie spiętrzono w trzydziestometrową konstrukcję pięćdziesiąt dwa wzmacniacze, dające łączną moc sześćdziesięciu tysięcy wat na sam mikrofon wokalny, zdolną ponieść głos Jima daleko poza amfiteatr, pomiędzy wzgórza Hollywoodu” – przeczytać można w „Nikt nie wyjdzie stąd żywy” Hopkinsa i Danny'ego Sugermana. Występ na ogromnej hali w Los Angeles uwieczniony 5 lipca 1968 roku jest jedynym, profesjonalnym filmowym zapisem scenicznego geniuszu The Doors. Dla członków zespołu wyróżnienie w postaci wyjścia na jedną z największych wówczas (a na pewno najbardziej prestiżowych) scen w Stanach Zjednoczonych wiązało się z rzadko spotykaną na tym etapie tremą. W przeciwieństwie do tuzinów poprzednich występów, które zespół najczęściej w większym lub mniejszym stopniu improwizował, ten został starannie przygotowany, przećwiczony i – jak większość starannie przygotowanych i przećwiczonych przedsięwzięć – potoczył się ostatecznie znacznie inaczej, niżby sobie to Manzarek, Krieger i Densmore wymarzyli.

Pierwsza z modyfikacji nadeszła od strony technicznej – na koncert pod groźbą „odpięcia wtyczki” nałożono ograniczenie głośności w wysokości 75 decybeli. „Mogliśmy rozmawiać głośniej” – wspomina Bruce Botnik, dźwiękowiec zespołu. Napiętej atmosferze nie przysłużył się frontman zespołu, który najzwyczajniej w świecie nie pojawił się na jednej z ostatecznych prób. Gdy w końcu się pojawił, zdawał się bardziej rozbity niż zwykle. „Wziął za dużo LSD. Albo za mało” – jak powiedział Ray Manzarek, klawiszowiec Doorsów. Morrison, jako koncertowa persona, zasłynął ze swojej zdolności do przetransformowania występu w teatralną niemal sztukę. Nieprzewidywalność Jima przejawiała się w jego umiejętności porwania publiczności improwizowaną recytacją poezji, tańcem i szeroko pojętym artystycznym performancem obrazującym nieumiejętność (i niechęć) utrzymania w ryzach duszy wrzącej od muzycznego uniesienia. 5 lipca, ku rozpaczy i wściekłości członków zespołu Morrison – mistyk, szaman, wrażliwy poeta zainspirowany twórczością Williama Blake'a i filozofią Nietzschego, niepokorna gwiazda rocka – wydawał się ospały, znudzony i zupełnie niechętny do wejścia na scenę. Niechęć owa jest niezwykle ewidentna, gdy zespół otwiera koncert epickim, trzynastominutowym „When The Music's Over”. Choć perfekcyjne od strony muzycznej (jedna z moich ulubionych wersji piosenki), strona wizualna wykonania ukazuje Morrisona stojącego sztywno przy mikrofonie z opuszczoną głową tripującego w koszmarnym znużeniu i trójkę muzyków, którzy w napięciu wykonują swoje części układanki.

88b7d7bfbe35223cd3bba46d126a0ac0.jpg 

A jednak, w miarę rozwoju wieczoru wokalista (a za nim wyraźnie uspokojeni Densmore, Krieger i Manzarek) rozluźnia się, żartuje z publicznością, dodaje improwizowane wersy do piosenek, a na etapie niesamowitego, blisko dwudziestominutowego „The End”w indiańskim balecie z odkręconym huxleyowskim zaworem wolnego umysłu staje się jednością z hipnotyzującą, niezwykłą Sztuką. Nie istnieje drugi tak wyraźny zapis scenicznych zdolności Morrisona – w tym kontekście „Live at the Bowl '68” to absolutny diament spośród katalogu wydawnictw zespołu.

Dzięki wydaniu z 2012 roku, zawierającemu odrestaurowaną wersję po raz pierwszy inkorporującą „zaginiony” fragment „Hello, I Love You” i recytację „The WASP (Texas Radio and the Big Beat)”, fani zespołu po raz pierwszy otrzymali możliwość zobaczenia koncertu w całości – w idealnej jak na pierwotną jakość zapisu wersji dźwięku i obrazu. W trakcie wykonywania „Light My Fire” można usłyszeć nawet sztuczne ognie, które przygotowano na finał piosenki.

W istocie, miłośnicy rockowej strony Doorsów do wyboru mają wiele koncertowych wydawnictw, na których setliście znajduje się znacznie więcej popularnych hitów zespołu. A jednak „Live At The Bowl '68”, mimo że nie posiada na przykład „Break On Through” czy „Soul Kitchen”, zawiera najciekawsze, zarejestrowane wykonanie „The End” i składa się na niezwykle spójną, poetycką selekcję objawiającą jedną z kilku fascynujących twarzy zespołu w szczytowym okresie.

„The Doors: Live At The Bow '68” na krążku Blu-ray odnajdziecie między innymi w ofercie Empiku oraz na angielskim Amazonie. Wydawnictwo jest również dostępne w wersji audio CD i na płycie winylowej.

the-doors-live-at-the-bowl-68-bluray-D_NQ_NP_22064-MLA20223525219_012015-F.jpg

źródło: zdj. Select Music