NOSTALGICZNA NIEDZIELA #48: Pięć rzeczy, które udały się prequelom Star Wars

Kiedy w 1999 roku George Lucas powrócił do odległej galaktyki nikt nie spodziewał się, że od czasu „Powrotu Jedi” świat Luke'a Skywalkera i mistycznej Mocy uległ radykalnej transformacji w galaktykę midichlorianów, senatu i negocjacji handlowych. Jar-Jar Binks, styropianowy Anakin Skywalker, fatalne dialogi wpisane w przeciętne scenariusze, miałkie sekwencje akcji, pozbawione serca postacie i nieprzyzwoite tony green-screenu. Długo zajęłoby wymienianie wszystkich przywar „Mrocznego Widma”, „Ataku Klonów” i „Zemsty Sithów”. Dziś w Nostalgicznej Niedzieli, niejako z okazji premiery „Hana Solo” na krążku Blu-ray (recenzja, którego pojawi się na Filmożercach już niedługo) spróbujemy jednak czegoś innego. Usiłując przypomnieć sobie emocje, które towarzyszyły seansom epizodów I-III na wielkim ekranie wymienimy kilka rzeczy, które ponad wszelką miarę udały się prequelowym wpisom w gwiezdnowojennym kanonie i które sprawiły, że kosmiczne paszteciki George'a Lucasa zawsze będą zajmowały miejsce w sercach fanów sagi. Zapraszamy do lektury naszej listy. 

op1jstuq-min.jpg

Numer 5 – Muzyka Johna Williamsa

Nastrój „Gwiezdnych Wojen” to w większości ich muzyka – jak twierdzą niektórzy spośród fanów sagi. Zwłaszcza w przypadku prequelowej trylogii trudno się z owym stwierdzeniem nie zgodzić. Ilustracje muzyczne epizodów I-III nie dość, że należą do najwybitniejszych dokonań Johna Williamsa, to stoją ramię w ramię z najlepszymi soundtrackami sagi. Tam, gdzie nie domaga reżysersko-scenariuszowa ręka George'a Lucasa, Williams każdorazowo kompensuje emocjonalny aspekt opowieści, wypełniając „Widmo”, „Atak” i „Zemstę” bijącym sercem odległej, odległej galaktyki. Poza powracającymi motywami muzycznymi, takie tematy jak słynne „Duel of the Fates”, śpiewające o tragicznej miłości „Across the Stars”, czy tragiczne „Battle of Heroes” na dobre wchodzą w kanon brzmień transcendentalnej Mocy. Przy okazji, każdy z trzech wymienionych motywów pomaga zrozumieć co Lucas miał na myśli, pisząc epizody I-III eksplorując emocje, które reżyser chciał wywołać.

Battle_of_Utapau.png

Numer 4 – Wzbogacenie uniwersum

J.J. Abrams powiedział przy okazji wywiadów związanych z premierą „Przebudzenia Mocy” kilka lat temu, że w oryginalnych „Gwiezdnych Wojnach” najbardziej ceni niezwykłą sugestię świata żyjącego poza narracją o Luke'u, Vaderze, Imperium i Rebeliantach. W następstwie premiery „Star Wars” w 1977 roku świat nieskończonych możliwości – potężna galaktyka pełna łowców nagród i przemytników stała się kanwą dziesiątek opowieści snutych w formie powieści, opowiadań, gier i komiksów. Po dziś dzień, mimo zakwalifikowania dawnych narracji do drugorzędnych „Legend”, potencjał „Star Wars” ma się świetnie, a trzy różne ery wchodzące w kanon uniwersum oferują nieograniczone twórcze możliwości. Abstrahując od sukcesu samej prequelowej trylogii, George Lucas wykreował dwie z tych rzeczywistości, funkcjonujące w oderwaniu od siebie pod kątem tonu przy jednoczesnym składaniu się na ten sam, niezwykły świat. Era Republiki i fascynujących wojen klonów sugeruje znacznie więcej, niż epizodyczne filmy zdołałyby pokazać. Udowodnił to, chociażby serial animowany „Clone Wars”, który już wkrótce powróci z kolejnym sezonem, jak również przebogaty świat książek z cyklu „Star Wars” mający niedługo zostać wzbogacony o kolejną przygodę z czasów „Mrocznego Widma”.

databank_kamino_01_169_f9027822.jpg

Numer 3 - Oryginalne i nowe światy odległej, odległej galaktyki

W tym jednym względzie prequele ukazują swoją wyraźną przewagę nad „Przebudzeniem Mocy” i „Ostatnim Jedi”. Te ostatnie - choć znacznie rzeczywistsze pod względem scenografii – ustepują koncepcjom „Ataku Klonów”, „Mrocznego Widma” i „Zemsty Sithów”, stanowiąc w pewnym uproszczeniu powielenie koncepcji oryginalnej trylogii. Prequele natomiast, nie dość, że wzbogacają uniwersum w kontekście historii i charakteru to oferują wgląd w niezwykle zróżnicowane środowiska galaktycznej mapy. Gigantyczna metropolia Coruscant, fabryka klonów na Kamino, Utapau - kraina lejów krasowych, wulkaniczne Mustafar, i podmorskie miasto Gunganów na Naboo, by wymienić najlepsze. Światy "Star Wars" posiadające własny charakter i unikatową atmosferę, choć w ogromnym stopniu utopione w CGI, nigdy wcześniej i nigdy później nie składały się na tak różnorodny i kreatywny wachlarz jak za czasów prequelowej trylogii George'a Lucasa. 

DdAmOSy.jpg

Numer 2 - Wiele twarzy „Zemsty Sithów”

Dla wielu Epizod III stanowi najjaśniejszy wpis w drugiej trylogii „Gwiezdnych Wojen”. Trudno nie zgodzić się, że po koszmarkach w postaci dwóch poprzednich rozdziałów, „Zemsta Sithow” jawi się jako bardzo chybotliwy, a jednak wyraźny krok we właściwym kierunku. W istocie, mimo tego, że wciąż cierpi na wiele z przypadłości „Ataku Klonów” i „Mrocznego Widma”, w kilku scenach „trójka” trafia w dziesiątkę - poczynając od jednego z najlepszych openingów w całej sadze - wrzucającego widzów wprost w chaos potężnej kosmicznej bitwy nad stolicą Republiki, toczonej w akompaniamencie zaskakująco trwałych efektów specjalnych i niezwykłej ścieżki dźwiękowej Williamsa. Skłamałbym, mówiąc, że nie uwielbiam tej sceny na równi z niektórymi spośród tych z "Imperium Kontratakuje". Nie jest to bynajmniej jedyny diament „Zemsty Sithów”. W założeniu Lucasa, narracyjne centrum prequelowej trylogii stanowi opowieść o upadku Anakina Skywalkera. Intymna opowieść o demonach Wybrańca i jego ostatecznej transformacji w Dartha Vadera stanowi przy tym jeden z najbardziej wadliwych elementów „Widma”, „Ataku” i „Zemsty”, bynajmniej nie tylko z winy odtwórców roli Anakina, ale przede wszystkim koszmarnych scenariuszy. Te bowiem ukazują przyszłego Lorda Sithów, jako infantylnego i nadąsanego dzieciaka, który co rusz albo „nienawidzi piasku”, albo w sztucznych, neurotycznych monologach deklaruje, że Obi-Wan niczego nie rozumie, a później bez najmniejszej uzewnętrznionej transformacji morduje tuziny dzieci w świątyni Jedi. W opozycji do tychże nieudanych prób zarysowania wewnętrznego konfliktu Anakina Skywalkera, w „Zemście Sithów” znajduje się tragicznie wspaniała scena – tragicznie o tyle, że obrazuje potencjał, jaki historia Wybrańca z sobą niosła. Mowa tu o krótkiej sekwencji w kosmicznej operze. Gdy w otoczeniu przepięknej scenografii, kanclerz Palpatine snuje opowieść o tym, jak Darth Plagueis usiłował oszukać śmierć, a aktorstwo Haydena Christensena, wsparte świetnym Ianem McDiarmidem, nagle zyskuje nowy emocjonalny wymiar, a Anakin Skywalker zaczyna na dobre podważać drogi Jedi, nie sposób nie pomyśleć, że ścieżka jego upadku mogła wyglądać diametralnie inaczej - mistyczniej. Jak wiemy, tak się jednak nie stało, a tajemnicza sekwencja w operze zostaje najwyraźniejszym świadectwem niewykorzystanego potencjału. „Zemsta Sithów” trafia we wszystkie właściwe struny również w niezwykle smutnej scenie wykonania rozkazu 66 - eksterminacji rycerzy Jedi. Poczynając od tego momentu po samo zakończenie zwiastujące nadejście „nowej nadziei”, „trójka” prezentuje kilka znakomitych rozwiązań i kończy trylogię w godny, choć pozostawiający wiele do życzenia sposób.

ixffgJm.jpg

Numer 1 – „Hello there” - Ewan McGregor, jako Obi-Wan Kenobi

„George, to się da napisać. Ale za nic się tego g*wna nie da przeczytać” - powiedział kiedyś o dialogach Lucasa Harrison Ford. O scenariuszach Lucasa mówi się, że potrafią zmienić dobrego aktora w złego. Patrząc na "Widmo", "Atak" i "Zemstę" trudno się z takim stwierdzeniem nie zgodzić. Odtwórcy, których przecież nie da się nie lubić - Liam Neeson, Samuel L. Jackson, Natalie Portman - wszyscy stają się ucieleśnieniami niecharyzmatycznego zdrewnienia. Żadna spośród prequelowych kreacji nie wyróżnia się charakterem na miarę Hana Solo, Luke'a ,czy Vadera - ktory z wyrażaniem emocji radził sobie znacznie lepiej niż wszystkie postacie prequeli mimo, że przez 95% trylogii nosił maskę. Jeden, jedyny wyjątek od owej reguły wyraża się w postaci mistrza Jedi Obi-Wana Kenobiego, w rolę, którego wcielił się znany wcześniej najlepiej z "Trainspotting" Ewan McGregor. Szkocki aktor miał zdecydowanie niełatwe zadanie do wykonania (mimo tego, że masowa publika była wobec niego znacznie bardziej tolerancyjna, niż "fani" obecni w Internecie przy okazji obsadzania młodego Solo), wypełniając buty sir Aleca Guinessa. A jednak, zaproponowany przez niego wizerunek zdołał pokonać często niesprzyjające prądy scenariusza i zakorzenić się dla wielu jako ten jedyny, prawdziwy mistrz Kenobi. McGregor jest niewątpliwie najważniejszym argumentem, dla którego na trylogię prequeli patrzę z niemałym sentymentem. Pozostaje więc nadzieję, że włodarze Disneya zdecydują się któregoś dnia oddać jego Kenobiemu własny film - doniesienia o tym, co jakiś czas pojawiają się w odmętach Internetu, choć na tym etapie wciąż w ramach plotek i czczych życzeń miłośników sagi. 

Prequelowa trylogia "Star Wars" to twór bardzo trudny w jednoznacznym skrytykowaniu. Z jednej strony filmy George'a Lucasa pełne są frustrujących dziur fabularnych, niespójnych ścieżek rozwoju ukochanych postaci, spłycania magii, koszmarnie sztucznych efektów specjalnych i denerwującego poczucia humoru. Z drugiej strony "Mroczne Widmo", "Atak Klonów" i "Zemsta Sithów" niosą niemałą wartość sentymentalną i wzbogacają kosmos "Gwiezdnych Wojen" o bardzo charakterystyczne elementy i kultowe rozwiązania, które nauczyły całe kolejne pokolenie kinomanów zachłysnąć się światem odległej, odległej galaktyki. 

Trylogia prequeli oprócz zbiorczych wydań z klasyczną trylogią doczeka się na polskim rynku wydawniczym również limitowanych steelbooków: Mroczne widmo, Atak klonów i Zemsta Sithów.

źródło: zdj. Lucasfilm