NOSTALGICZNA NIEDZIELA #54: Constantine

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W dzisiejszej edycji opowiemy o niekoniecznie odległym, ale z miejsca klasycznym filmie z pogranicza fantasy i horroru, który po dziś dzień stanowi najskuteczniejszą (jakkolwiek rozchodzącą się w wielu miejscach z oryginałem) adaptację kultowego komiksu. Mowa tu o filmie „Constantine” z 2005 roku, z Keanu Reevesem w roli głównej. Zapraszamy do lektury!

Papieros marki Silk Cut, luźno zawiązany krawat, biała koszula i brudny prochowiec, rodem z czarno-białych filmów detektywistycznych. Kultowy antybohater – mistyk, alkoholik, toksyczny drań, a przy tym charyzmatyczny łowca demonów. Oto John Constantine – postać stworzona przez Alana Moore'a w „Sadze o Potworze z Bagien”, kontynuowana przez topowych autorów komiksowych pokroju Gartha Ennisa, Warrena Ellisa i Neila Gaimana w najdłuższej (niemal trzydziestoletniej) serii Vertigo – „Hellblazer”. Na film o przygodach wątpliwego herosa fanom przyszło czekać kilka dekad, a gdy w końcu go otrzymali, okazało się, że ten decyduje się na dość wybiórczą relację z komiksem. A jednak, choć film sygnuje nazwisko swoistego fatum dla oryginalnego dziedzictwa wszelkich materiałów źródłowych – Akivy Goldsmana – „Constantine” z 2005 roku jako radykalna amerykanizacja brytyjskiego komiksu sprawdza się wybornie.

Oparty w dużym stopniu na zbiorze „Niebezpieczne nawyki” duetu Ennis/Simpson, „Constantine” Francisa Lawrence'a odnajduje ulicznego czarodzieja w położeniu możliwie najpodlejszym. Wlewającego w siebie litry syropu na kaszel i odpalającego jednego papierosa od drugiego, antybohatera poznajemy krótko przed tym, jak ten dowiaduje się, że zaawansowany rak płuc wkrótce przeniesie go na tamten świat. Wyścig ze śmiercią nabiera na dramatyzmie, gdy dowiadujemy się, że po wykasłaniu ostatniego oddechu Constantine ma trafić do Piekła. Tam natomiast czekają na niego zastępy pomiotów, które w ciągu długiej kariery łowca zdążył odesłać do płonącego padołu.

MV5BOTQ0NjMyNTk2N15BMl5BanBnXkFtZTgwNDY4MzMyMDI@._V1_-min.jpg

Pierwsza zasadnicza różnica pojawia się w samym umiejscowieniu narracji. Anglia zostaje tu bowiem zastąpiona przez Los Angeles. Druga różnica – w wyobrażeniu samego głównego bohatera. Keanu Reeves nie jest pierwszym wyborem, gdy pomyśli się o postaci Moore'a – de facto sam ojciec wizerunku Constantine'a przyznaje, że jego pierwotnym wyobrażeniem łowcy demonów jest brytyjski muzyk Sting. Constantine Reevesa zamienia prochowiec na zwykły czarny płaszcz, znika akcent i rozrzucona, zaniedbana blond czupryna. Jedynym elementem, który pozostaje, jest nieodłączny papieros. I cynizm. A jednak, mimo wspomnianych różnic, po każdym seansie narzuca mi się, że z największą ochotą przeczytałbym komiks oparty na wizerunku stworzonym na potrzeby filmu.

W przeciwieństwie do tak wielu nieudanych hollywoodzkich adaptacji tworów bardziej niszowych, sukces ekranizacji reżysera Francisa Lawrence'a leży właśnie w odważnym odejściu od pierwowzoru. Na uwagę zasługują przede wszystkim zaprojektowane przez twórców lokalizacje (rewelacyjne wyobrażenie Los Angeles jako przedsionka do piekieł i klubu Papy Midnite'a), stworzenia (mimo upływu lat wciąż znakomicie wygladające CGI-demony) i elementy wyposażenia głównego bohatera – nikt mi nie powie, że Święty Shotgun i złoty kastet z knykciami pokrytmi wydrążonymi krzyżami nie są po prostu rewelacyjne. W kontekście samej sprawności narracji – pacing filmu nigdy nie ma problemów ze zwolnieniem, by zarysować kluczowe dla opowieści sylwetki, co więcej – buduje fantastyczną relację widzów z tytułowym bohaterem, nigdy nie rezygnując z przygodowego tonu dark fantasy i sprawnie obchodząc 16-letni PG rating. Sprawdza się również obsada drugoplanowa – Rachel Weisz, Shia LeBeouf i Tilda Swinton (jako Archanioł Gabriel).

Słowem podsumowania, „Constantine” wykonuje bardzo dobrą robotę w kontekście zreinterpretowania utrwalonego w komiksowej kulturze antybohatatera. Choć stanowi dość luźną, hollywoodzką adaptację kontrowersyjnej serii, film Lawrence'a zachowuje najważniejsze elementy osobowości uwielbianej postaci, a Keanu Reeves buduje wizerunek, który z powodzeniem funkcjonuje poza dziedzictwem materiału źródłowego.

W kontekście ekranizacji bardziej wiernych komiksowi, kilka lat temu rękawicę podjęła stacja NBC. Serię złożoną ostatecznie z 14 odcinków anulowano po pierwszym sezonie. Dlaczego? Po pierwsze, zaproponowany tu wizerunek Johna Constantine'a – jakkolwiek, dzięki kreacji walijskiego aktora Matta Ryana, bliższy temu z „Hellblazera” – wydawał się zbyt ugrzeczniony i zbyt „czysty”, by skutecznie oddać aurę cynicznego drania. Po drugie, ograniczenia wiekowe nałożone na serial przez NBC skutecznie podcięły „Constantine'owi” skrzydła i zmusiły twórców do stosowania skrajnych obejść nawet najbardziej charakterystycznych elementów, składających się na udaną adaptację oryginału (na przykład temu Johnowi Constantine'owi, by nie gorszyło to wrażliwych widzów – zabroniono palić).

2005_constantine_039-min.jpg

Na koniec warto odesłać zainteresowanych do oryginalnego „Hellblazera”. Do tej pory polski czytelnik miał okazję zapoznać się z zaledwie kilkoma komiksami z serii – pięć tomów w wydaniu „na przykrym papierze toaletowym” wpadło i niemal natychmiastowo zniknęło z księgarń w latach 2008-2010. Szczęśliwie, zgodnie z zapowiedziami wydawnictwa Egmont już w przyszłym roku powinniśmy spodziewać się wskrzeszenia serii na modłę wydawanego od kilku miesięcy „Kaznodziei”.

„Constantine” doczekał się polskiego wydania Blu-ray między innymi w ramach serii Premium Collection od dystrybutora Galapagos, które cały czas dostępne jest w sprzedaży. Z zagranicznych edycji warto wspomnieć jedynie o niemieckim steelbooku dostępnym na wyłączność tamtejszego sklepu MediaMarkt.

Constantine-(Exklusive-Steelbook-Edition)-[Blu-ray].png

źródło: zdj. Warner Bros.