NOSTALGICZNA NIEDZIELA #94: „Otchłań”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad, ze wskazaniem (choć nie zawsze) na te  nieco zapomniane i przykurzone. Dziś taki właśnie przypadek wyciągnięty z nieszczególnie obszernej filmografii twórcy „Avatara” i „Titanica”, film zdecydowanie wart przypomnienia – „Otchłań” Jamesa Camerona.

To, że Cameron ma hopla na punkcie eksploracji dna oceanu i wszystkiego, co się z tym wiąże, nie jest dziś żadną tajemnicą. Prócz kinowego „Titanica” zrealizował filmy dokumentalne oparte na badaniach przeprowadzonych na wrakach „Titanica” i niemieckiego pancernika „Bismarck”, ale pierwszym filmem, w którym miały swe odbicie te zainteresowania, była oczywiście „Otchłań” z 1989 roku (znana też u nas pod tytułem „Głębia”). Pomysł wyjściowy powstał jeszcze w nastoletnich czasach Camerona, kiedy to napisał on opowiadanie o naukowcach pracujących na podwodnej stacji. Po sukcesie kasowym „Terminatora” i drugiej części „Obcego”, reżyser zdecydował, że nadszedł czas, by swą pasję przedstawić na ekranach kin. Napisał więc scenariusz, który wzbudził zainteresowanie hollywoodzkich wytwórni i wkrótce potem przystąpił do realizacji swego zamierzenia.

Początkowo plan zakładał kręcenie znacznej części zdjęć na Bahamach, w naturalnych lokacjach, jednak szybko okazało się, że ze względu na poziom komplikacji produkcji, co wiązało się zarówno ze scenami kaskaderskimi, jak i wykorzystaniem efektów specjalnych, potrzebne będzie środowisko kontrolowane. Na potrzeby produkcji zbudowano zatem dwa zbiorniki wodne, większy z nich o głębokości 18 metrów mógł pomieścić 28 000 m3 wody. Umieszczono w nim konstrukcję podwodnej stacji, a prace  z tym związane potrwały pół roku. Część zdjęć podwodnych nakręcono w podziemnym jeziorze w Bonne Terre w stanie Missouri. Już od początku rozpoczętej w sierpniu 1988 roku produkcji pojawiały się liczne problemy i komplikacje, jak choćby wyciek wody z większego ze zbiorników. Niemałych trudności przysporzyło też filmowanie pod wodą w taki sposób, by twarze aktorów pozostawały widoczne, a ich hełmy wystarczająco przejrzyste. Sam Cameron i członkowie ekipy spędzali w zanurzeniu niekiedy po pięć godzin dziennie. Zdjęcia potrwały pół roku i mocno dały się we znaki niektórym z członków zespołu, a o ich przebiegu spokojnie można by napisać artykuł pięciokrotnie obszerniejszy od niniejszego i daleko by było do wyczerpania tematu. Zainteresowanych odsyłam do materiałów dodatkowych w wydaniach 2DVD, my tymczasem przejdźmy dalej.

Punktem wyjścia dla fabuły jest zatonięcie okrętu podwodnego USS „Montana”. Największe szanse na dotarcie do zatopionej jednostki ma załoga podwodnej stacji wiertniczej „Deep Core” dowodzonej przez Virgila „Buda” Brigmana (Ed Harris). Do pomocy (czy raczej w celu kierowania ich poczynaniami) zostaje im przydzielony oddział Navy Seals pod dowództwem porucznika Coffeya (Michael Biehn) oraz projektantka stacji, Lindsey (Mary Elizabeth Mastrantonio), z  którą to Bud właśnie się rozwodzi. Co ciekawe, postać ta została oparta na ówczesnej żonie Camerona, producentce Gale Anne Hurd, z którą reżyser rozwiódł się wkrótce po premierze filmu. Wkrótce okazuje się, że prawdziwym priorytetem jest nie tyle ratowanie załogi „Montany”, co zabezpieczenie atomowego arsenału znajdującego się na pokładzie jednostki przed węszącymi w okolicy Rosjanami. Nikt z obecnych na pokładzie stacji nie spodziewa się jednak, że w głębinach czai się ktoś jeszcze – ktoś zdecydowanie nie z tej ziemi. Na domiar złego nadchodzący sztorm doprowadza do poważnego wypadku, wystawiając załogę stacji na śmiertelne niebezpieczeństwo, a gdyby komuś było jeszcze mało atrakcji, porucznik Coffey zaczyna odczuwać skutki choroby głębokościowej, które poważnie zaburzą jego ocenę sytuacji, przyczyniając się do jeszcze większych komplikacji.

Jak więc widać po zarysie fabuły, mamy tu całkiem obiecujący materiał na mocny thriller z akcentami katastroficznymi, wzbogacony o elementy science-fiction. Wszystko to, w połączeniu z pewną reżyserską ręką Camerona oraz grupą charakterystycznych postaci, na których los trudno widzowi pozostać obojętnym, składa się na iście wybuchową mieszankę. Emocji nie brakuje, szczególnie gdy kolejne minuty przynoszą ze sobą kolejne niespodzianki i nowe zagrożenia. Za każdym razem, gdy zdaje się, że bohaterowie wyszli już z opresji obronną ręką, coś znowu zaczyna się sypać – tym sposobem siedzimy na krawędzi fotela do samego końca i nawet oglądając dłuższą o pół godziny, niemal trzygodzinną wersję specjalną, nie sposób się tutaj nudzić. Do dziś wspominam emocje towarzyszące pierwszemu seansowi „Otchłani” i chwytający za serce dialog o świeczce (obecny tylko w wersji specjalnej). Owszem, ktoś mógłby uznać niektóre ze stosowanych przez Camerona chwytów za tanie i oklepane, rzecz jednak w tym, że w jego wykonaniu nawet najprostsze zagrania potrafią dać zaskakująco dobry efekt. A że sam cenię sobie bardzo filmy wywołujące silne emocje, to już tylko za to „Otchłań” otrzymuje ode mnie kilka dodatkowych punktów.

Jedną z największych zalet filmu pozostają tu odtwórcy ról głównych z Harrisem i Biehnem na czele, szczególnie ten ostatni daje tu niezły popis w roli świrującego wojaka. Chociaż rola to teoretycznie zbliżona do jego wcześniejszych, bardziej znanych występów u Camerona (Biehn w roli wojskowego to już standard), to porucznik Coffey jest jednocześnie zupełnie inny niż bohaterscy Reese i Hicks. Okazały wąs to w tym wypadku najmniej istotna różnica, choć mając w pamięci równie pamiętną rolę Johnny'ego Ringo z westernu „Tombstone”, można by dojść do wniosku, że wąsy niekorzystnie wpływają na psychikę postaci odgrywanych przez Biehna. Jako ciekawostkę warto też wspomnieć, że Harris i Biehn (raz jeszcze jako oficer Navy Seals) ponownie spotkają się na planie „Twierdzy” Michaela Baya, z tym że tym razem znajdą się po innych stronach barykady, niż miało to miejsce w przypadku „Otchłani”.

Mówiąc o zaletach „Otchłani” nie sposób nie wspomnieć także o wyśmienitej muzyce Alana Silvestriego oraz zastosowanych w filmie pionierskich efektach specjalnych. Szczególnie zapada w pamięć „wodna macka” stworzona z pomocą Industrial Light & Magic – 75 sekund materiału filmowego z jej udziałem zajęło pół roku pracy (przy okazji powodując miesięczne opóźnienie premiery), a technika, którą się posłużono, miała zostać wkrótce rozwinięta w kolejnym filmie Camerona – „Terminatorze 2”.

Już niedługo po premierze filmu pojawiały się pogłoski o brakującej efektownej sekwencji z kilkusetmetrową falą w roli głównej. Jak się okazało, studio zażyczyło sobie skrócenia filmu do 140 minut, co Cameron uczynił, ograniczając w sposób znaczący wątek tyczący się zagrożenia konfliktem nuklearnym. Przy okazji na stole montażowym poległa też wspomniana końcowa sekwencja, która nie została dokończona na czas. Dopiero z pomocą oprogramowania stworzonego na potrzeby produkcji „Terminator 2” zdecydowano się dokończyć te sceny, a następnie włączyć je do edycji specjalnej filmu, której premiera odbyła się w grudniu 1992 roku w kinach w Nowym Jorku i Los Angeles.

Podsumowując – mimo że „Otchłań” to z pewnością jeden z tych mniej znanych filmów Jamesa Camerona, jak również jeden z nielicznych w jego filmografii przypadków produkcji, które otarły się czy wręcz zahaczyły o box office'ową porażkę, jest to wciąż pozycja ze wszech miar warta uwagi. Co prawda, nie wracam do niej tak często jak do obu „Terminatorów” czy drugiego „Obcego”, ale z pewnością stawiam wyżej niż „Avatara” czy „Prawdziwe kłamstwa” (które, nawiasem mówiąc – także cenię). Oglądając filmy takie jak ten, wciąż żałuję jak monotematyczny kierunek reżyserskiej kariery obrał sobie Cameron na najbliższe lata, a jednocześnie zadaję sobie pytanie: jakie jeszcze filmy mogłyby wyjść spod jego ręki zamiast kolejnych sequeli „Avatara”?

Z „Otchłanią” wiąże się jedna z najbardziej kuriozalnych sytuacji związanych z rynkiem nośników domowych. W czasach DVD film wydano wyłącznie w formie nie-anamorficznej, co skutkowało słabej jakości obrazem, który na szerokoekranowych telewizorach wyświetlał się w czarnej ramce. Jeszcze w 2009 roku śledziłem dyskusje na zagranicznych forach internetowych, w których to dywagowano o możliwości wydania filmu w przyzwoitej jakości, czy to na DVD, czy też na Blu-ray – rozwijającym swój rynkowy potencjał nowym nośniku. Cóż mogę powiedzieć – mamy rok 2020 i nadal czekamy. Co prawda, Cameron od czasu do czasu coś tam przebąkiwał, że wersja Blu-ray jest w zasadzie gotowa, musi ją tylko zatwierdzić, ale nie jest w stanie znaleźć na to czasu… Minęła dwudziesta piąta rocznica premiery, minęła trzydziesta rocznica, w międzyczasie Disney „połknął” Foxa i trudno powiedzieć, czy będzie w ogóle zainteresowany wypuszczaniem katalogowego tytułu, który nigdy nie był wielkim kasowym hitem. Na chwilę obecną najlepszą opcją pozostaje więc wersja HDTV, zremasterowana i przypominająca wizualnie/kolorystycznie inne odnowione dzieła Camerona takie jak „Terminator” czy „Aliens”. Jednak ci wszyscy, którzy chcieliby postawić na półce wydanie płytowe, mają nie lada problem. Ze wszystkich wydanych na świecie edycji jedyną, która wyświetla się na szerokim ekranie „normalnie”, jest chińskie DVD z wersją specjalną. Jednak materiał na nim zawarty to jedynie upscal ze standardowego wydania, toteż jakość obrazu pozostaje fatalna. Pewną alternatywą pozostaje amerykańskie wydanie Fullscreen – zawiera ono wersję specjalną filmu w open matte, w 4:3, pokazującą więcej w pionie i nieco mniej w poziomie niż wersja standardowa, ale wygląda przy tym od tej ostatniej wyraźnie lepiej (pod względem samej jakości obrazu, bo niekoniecznie kompozycji kadru). Sam zaopatrzyłem się w to wydanie i ostatni seans zaliczyłem właśnie w takiej postaci. Jeśli chodzi o polską wersję językową, to mamy do wyboru VHS z wersją kinową (czytał Lucjan Szołajski), DVD zaopatrzone w polskie napisy zawierające wersję kinową i specjalną, a także drugą płytę z interesującymi dodatkami (do dostania również za granicą, mam na półce takie wydanie z Australii), oraz jednopłytowe wydanie z napisami i lektorem (Daniel Załuski), pozbawione jednak wersji specjalnej. Wszystkie wydania DVD z polską wersją językową zawierają wspomniany problematyczny nie-anamorficzny obraz.

Dowiedzieć się więcej o wydaniach płytowych „Otchłani”, jak również ponarzekać na brak wydania Blu-ray możecie w odpowiednim temacie na naszym forum.

zdj. Fox