O ocenach punktowych na przykładzie komiksów. Dlaczego kierowanie się tylko nimi jest do bani?

Pewien mój znajomy, gdy postanawia się podzielić ze mną, że widział lub czytał coś ciekawego, już w pierwszym zdaniu przekazuje mi informację o ocenie tego dzieła dokonanej przez jakiś portal lub recenzenta w procentach, gwiazdkach, sześcio- czy dziesięciopunktowej skali. W zasadzie czasem informacja o ocenie wyprzedza nawet tytuł. Kilkakrotnie próbowałem podejmować dyskusję, wypytywać: skąd w zasadzie wzięła się ta, a nie inna ocena, jakie były jej kryteria, jak się ma do oceny, którą sam by przyznał. Zwykle spotykało się to z lekką niezręcznością, jakbym popełniał jakiś towarzyski nietakt. O czym tu dyskutować, skoro to 8/10?

Mam wrażenie, że w dzisiejszej przestrzeni relacji międzyludzkich oceny dzieł kultury oderwały się od materiałów źródłowych i stały się towarem samym w sobie. Rzucamy jakąś arytmetyczną wartością, jakbyśmy odpowiadali na pytanie o długość kawałka sznurka, a ocena w istocie była stwierdzeniem obiektywnego faktu. No jasne – nie lubimy tracić czasu. W końcu wokół mamy tyle dobra, że szkoda nam oglądać, grać czy czytać coś potencjalnie niesatysfakcjonującego. Teoretycznie tej selekcji powinny służyć recenzje, gdyby nie to, że... na ich czytanie też nie mamy czasu. W zasadzie to czytamy podsumowania, bo są czterema zdaniami zamiast ścianami tekstu, a czasami czytamy wyłącznie przyznane danej pozycji oceny punktowe, cofając się do właściwej recenzji wtedy, gdy ocena punktowa niespodziewanie – pozytywnie lub negatywnie – nas zaskoczy. Jak w zasadzie działa taka ostateczna ocena lub oceny w różnych kategoriach?

W teorii ocena w danej skali odzwierciedla jakość określonego dzieła, jest więc pewnym uproszczeniem jego cech i odpowiedzeniem na pytanie, gdzie na skali od oceny minimalnej – przyjmijmy, chłamu – do maksymalnej – wybitnego dzieła w swoim gatunku – znajdowałaby się ta konkretna pozycja? Z tym prostym założeniem już na starcie można mieć kilka problemów. Po pierwsze mówimy o wartości, która jest totalnie subiektywna. Ocena czegoś to nie nauka ścisła, to nie fakt. Nie da się dzieła kultury zmierzyć czy zważyć i „obiektywnie” określić jego artystycznych cech, „ponad wszelką wątpliwość”. Nie ma więc logicznie „prawdziwej” czy „właściwej” oceny, o ile poruszamy się w przestrzeni gustów odbiorcy, a mimo to bawimy się w zamykanie gustów w cyfry. Druga kwestia to stosowane kryteria. Skoro ocena jest subiektywna, każdy odbiorca czy recenzent może przypisać różną wagę dla różnych elementów dzieła, próbując wtłoczyć ocenę w przyjętą formę oceny. Tak więc, nie znając kryteriów autora oceny, nie będę wiedział, co przekazuje mi cyfra w podsumowaniu. Powiedzmy, że ten element da się oswoić, tworząc pewne hipotetyczne granice. Przypuśćmy, że oceniamy scenariusz komiksu i w sześciopunktowej skali na ocenę najwyższą oceniam „Powrót Mrocznego Rycerza” Franka Millera, a na najniższą – „Ligę Sprawiedliwości” tom 1: „Maszyny zagłady” Bryana Hitcha, a „Batmana: Hush” Jepha Loeba wrzucam gdzieś pośrodku. Już słyszę sprzeciwy, zwłaszcza co do tego ostatniego, ale dajcie mi chwilę. Jeżeli w tym kontekście ocenie coś na 4, to o ile trafię na odbiorcę, który podziela moją gradację powyższych scenariuszy – jest szansa, że będzie on w stanie podzielić również i mój wniosek. Tyle że w samej ocenie punktowej nie otrzymacie powyższych założeń, więc najzwyczajniej w świecie nie będziecie w stanie z ich perspektywy ocenić wniosków.

Problem się zagęści w przypadku twórców bardziej... hmm... niejednoznacznych. Przykładowo, Grant Morrison to dla jednych geniusz, a dla innych szaleniec bełkoczący bez sensu. Skoro jedna osoba oceni go w podanej skali na 6, a druga – na 2, to jak przydatna będzie taka ocena dla nieświadomego odbiorcy, nieznającego dzieł Morrisona? Kolejnym przykładem rozbieżności ocen, tym razem w wyniku posiadania lub nieposiadania kontekstu danej historii, niech będzie „II wojna domowa” od Marvela ze scenariuszem Briana Michaela Bendisa. Przypuśćmy, że nie czytałem równolegle wychodzącej serii „Doktor Strange” Jasona Aarona, nie wiem więc, w jakim stanie jest świat magiczny, nie czytałem również serii „Totally Awesome Hulk” Grega Paka ani nie mam pojęcia o postaci Capitan Marvel (Carol Danvers), zasadach funkcjonowania grupy Inhumans czy kosmicznych bytów, tzw. Celestiali. Opieram więc wiedzę o tych postaciach i grupach na ich ugruntowanym, „standardowym” status quo przesiąkającym z innych mediów. Tym samym nie zirytuję się, że w dzielonym uniwersum autor kompletnie olał podstawy jego funkcjonowania i nagiął rzeczywistość pod swoją historię, w tym pisząc postacie poza ich charakterami, bez żadnego sensownego wyjaśnienia. Przypuśćmy również, że nie czytałem wcześniej Bendisa – nie zauważę również, że po raz kolejny tworzy postać, która w istocie jest wyłącznie pozbawionym charakteru zabiegiem fabularnym, służącym popychaniu naprzód fabuły, nie zauważę również recyclingu scen i motywów z innych komiksów, w tym komiksów tego samego autora. Z takiej oderwanej od kontekstu perspektywy, cała historia może wydać mi się całkiem niezłym, graficznie zachwycającym, rozrywkowym komiksem, mimo że kontekst mógłby istotnie wpłynąć na moją ocenę, w tym ocenę w skali punktowej. Podobnie w przypadku oceny oprawy graficznej. O ile dla mnie „szóstką” będą prace Russella Dautermana czy Chrisa Bachalo, a na „jedynkę” ocenię Grega Landa, to nie będzie oznaczać, że ktoś, kto najwyżej ocenia prace Tima Sale'a, „nie ma racji”, bo paradoksalnie wszyscy w zakresie oceny ją mamy i nie mamy jednocześnie. Problem będzie polegał wyłącznie na tym, że recenzja osoby, która ma odmienny gust od czytelnika sprowadzona do ocen liczbowych nie będzie miarodajna i przydatna dla osób niepodzielających gustów oceniającego (o czym czytelnik nie ma szansy wiedzieć, nie czytając samej recenzji czy nawet innych recenzji tego samego autora).

A co jeżeli ostatecznie postanowimy wyciągnąć średnią arytmetyczną z wartości scenariusza i oprawy wizualnej, wymachując nią jako papierkiem lakmusowym jakości globalnej dzieła? Stworzymy złudne wrażenie porównywalności różnych dzieł kultury. Wizję wspólnego mianownika pozwalającego oceniać konkretne dzieło względem wszystkich innych dzieł. Tymczasem jest dokładnie odwrotnie. Przecież nasz oceniający nie zapoznał się ze wszystkimi dziełami z danej kategorii, jakie kiedykolwiek powstały lub kiedykolwiek powstaną, aby dokonać ich jakościowej gradacji. Ocena zawsze następuje z punktu widzenia oceniającego i umiejscowienia ocenianego dzieła w kontekście posiadanym przez recenzującego. Sam swego czasu wpadłem w pułapkę, w której pewnej pozycji czułem się zmuszony dać wyższą ocenę nie dlatego, że uznałem ją za miarodajną, ale dlatego, że chciałem tę pozycję zróżnicować z inną historią, którą dziś prawdopodobnie oceniłbym inaczej. Jasne, są pewne reguły dobrego rzemieślniczego pisania, nazwijmy je „zasadami sztuki”, ale nie oszukujmy się, niezachowanie tychże może określonym odbiorcom przeszkadzać, a innym nie (podobnie jak wspomniana wyżej spójność w ramach dzielonego uniwersum). Na tym tle pewnego rodzaju wariacją ocen są mechanizmy ocen stosowane przez znane portale. Zwykle podają one sumę indywidualnych punktacji określonych grup użytkowników, przefiltrowaną przez algorytm, starając się wyłowić pewne tendencje dotyczące poszczególnych dzieł. Jeżeli bowiem damy użytkownikowi binarny wybór: dobre czy złe, do polecenia czy do odpuszczenia, to czy indywidualne oceny będą bardziej przemyślane? A co jeśli finalną ocenę dzieła określimy jako procent takich binarnych pozytywnych ocen? Czy będzie to bardziej miarodajne niż obdarzenie każdego recenzenta swobodą przyznania procentowej oceny? Być może. Nie ukrywam przy tym, że istnieją aspekty techniczne dzieła, jak na przykład ocena wydania czy tłumaczenia, nośnika czy bezawaryjne działanie programu w przypadku gier komputerowych, i cechy te teoretycznie bardziej wpisują się w skale ocen punktowych, ale ponownie – o ile wiemy, czym jest ocena maksymalna, a czym minimalna. Czy twarda oprawa co do zasady przekłada się na wyższą ocenę, jeżeli tak, to o ile punktów? A powiększony format? Czy papier kredowy ocenimy co do zasady wyżej niż offsetowy czy odniesiemy rodzaj zastosowanego papieru do danego dzieła?

Swego czasu usłyszałem tezę, że ocena punktowa jest bezużyteczna, jeżeli nie znamy osoby recenzenta – bo nic konkretnego nam nie mówi. Natomiast w przypadku, gdy znamy recenzenta, jest nam niepotrzebna, bo zwykle sama recenzja powie nam wszystko (zwykle też w tym przypadku czytamy ją dla przyjemności poznania treści samej recenzji jako dzieła kultury). Ja znalazłem kilku recenzentów, których obejrzałem i przeczytałem tak wiele materiałów, że wiem, jakie mają gusta. Jeżeli są zbieżne z moimi – ich ocena punktowa (o ile się nią posługują) może autentycznie być dla mnie przydatna. Jeżeli nie są... cóż, znalazłem również kilku, z którymi kompletnie się nie zgadzam, ale lubię ich słuchać i czytać. Z perspektywy czasu tezę tę skorygowałbym o dodatkowe założenie – zwykle oceny skrajne będą bardziej przemyślane. Coś w tym jest, że bardziej zastanawiamy się nad przyznaniem maksymalnej lub minimalnej oceny, tym samym szybciej zgodzimy się, że coś jest absolutnie złe lub dobre, niż dogadamy się w rejestrach średnich.

Czy więc oceny punktowe są przydatne? Na dzisiaj, o ile coraz większa ilość autorów od nich odchodzi na rzecz ocen wyłącznie opisowych, to myślę, że posługiwanie się nimi jest nieuchronne. Lubimy udawać, że te numeryczne skróty myślowe faktycznie miarodajnie stopniują jakość dowolnego dzieła. Dodatkowo, poza samymi założeniowymi niejasnościami, można odnieść wrażenie, że z upływem czasu same oceny ulegają dewaluacji, w wyniku czego o ile kiedyś 5/10 w istocie oznaczało średniaka, to dziś pozycję z 7/10 uznamy w zasadzie za złą, co przekłada się na trudność porównywania ocen dzieł na przestrzeni czasu. Konkludując, co do samej przydatności ocen jako takich myślę, że w całym tym konwencyjnym zamieszaniu powinniśmy przede wszystkim podchodzić do nich z odpowiednim dystansem, mając świadomość, jak wygląda proces ich powstawania. Nie używajmy cudzych ocen jako ostatecznego wyznacznika jakości, prawdy objawionej ucinającej wszelką argumentację, ale raczej jako punktu wyjścia dla konstruktywnej dyskusji o naszych wzajemnych gustach. Nie oszukujmy się – możemy z czystym sumieniem podpisać się wyłącznie pod oceną, którą wystawiliśmy sami, a nie jest wykluczone, że czasami nasz dyskutant – ku naszemu zdziwieniu – może przekonać nas do swojego punktu wiedzenia.

źródło: zdj. Nextadagency.com