„Pewnego razu... w Hollywood” (2019) – recenzja soundtracku

W ubiegłym tygodniu mieliście okazję przeczytać naszą recenzję najnowszego filmu Quentina Tarantino. Ponieważ każdy kolejny film reżysera „Pulp Fiction” stanowi okazję do poznania niezwykłej i nieoczywistej selekcji muzycznej, wpisującej się, a często i umyślnie wykraczającej poza ramy czasowe opowiadanej historii, tym razem zapraszamy Was do lektury omówienia ścieżki dźwiękowej z „Pewnego razu... w Hollywood”.

Różni wykonawcy „Once Upon a Time... in Hollywood”

(Columbia Records / Sony Music Poland, 2019)

Recenzja muzyki zawartej na płycie:

Mając przed oczami takie tarantinowskie sekwencje, jak kultowy taniec Blondyna we „Wściekłych psach” czy oprawioną w kawałek „You Never Can Tell” scenę w barze Jack Rabbit Slim's z „Pulp Fiction”, można by postawić tezę, że artysta traktuje przestrzeń filmową jako wystylizowany pretekst do użycia określonej, muzycznej podkładki. Zupełnie jakby świat filmu, ani na chwilę nieimitujący możliwie obiektywnej rzeczywistości, porzucał swoją trójwymiarową strukturę, by okazać się hipersześcianem, nad którym Tarantino zawisa z nieraz sadystycznym uśmiechem na twarzy, odpala przedpotopowy adapter i manewruje postaciami niczym marionetkami na sznurku.Trafnie określony kiedyś jako reżyser-geek, odgrywający na ekranie własne kinematograficzne fantazje, Tarantino o muzyce w swoich filmach mówi, że jej dobór stanowi każdorazowo pierwszy krok w procesie twórczym: „Gdy zaczynam film, piszę go lub mam na niego po prostu pomysł, pierwsze co robię to przeglądnięcie mojej kolekcji płyt winylowych, puszczam muzykę i próbuję znaleźć osobowość filmu, ducha filmu”.

Funkcja muzyki w „Pewnego razu... w Hollywood” jest, wydaje się, jeszcze większa, a jej cel wykracza ponad ramy epizodycznej stylizacji określonych sekwencji. W najnowszym filmie Tarantino zarówno muzyka, jak i zachowane na krążku przerywniki reklamowe redukują dystans między scenografią, której bohaterowie są nieświadomymi rekwizytami, a widownią – jak sterowana przez reżysera grawitacja, która wyrywa z ram czasowych „tu i teraz” i niezauważalnie przenosi do „Pewnego razu...”. Podobnie jak sam film, owa czasoprzestrzeń – pierwszoplanowa „obecność” narracji – jest mocno zsubiektywizowana – słyszymy, widzimy, postrzegamy i fetyszyzujemy popkulturę (i stopy, tak wiele stóp) oczyma Tarantino, który dorastał w Los Angeles w latach tak skutecznie przez film rekreowanych. Jeżeli więc, jak powiedzieliśmy niedawno przy okazji recenzji samego obrazu, „Pewnego razu... w Hollywood” jest impresjonistycznym, wolnym od konwencjonalnej struktury „snem kinofila”, to składanka zaproponowana przez reżysera na recenzowanym krążku jest powidokiem tego snu – owym krótkim momentem po przebudzeniu, w którym iluzja marzeń nie prysnęła jeszcze całkowicie pod naporem rzeczywistości. 

Zaczynamy, paradoksalnie, od końca, bo od numeru 29. na płytce. Znakomite „You Keep Me Hangin' On” w wykonaniu amerykańskiej grupy Vanilla Fudge jest bowiem kawałkiem najistotniejszym w strukturze opowieści, którą snuje tu Tarantino. To właśnie w rytm psychodelicznego wokalu wyśpiewującego oczyszczające „Get out my life why don't cha babe” wymierzone w „Dzieci” Charlesa Mansona, reżyser rozwiązuje suspens blisko trzygodzinnej narracji luźno kronikującej losy Cliffa Bootha, Sharon Tate i Ricka Daltona – co więcej, cementuje wizerunek opowieści, jako nie tylko historycznej wariacji i zabawy artystyczną wszechmocą, co jako sentymentalnego parasola ochronnego starannie rozpostartego nad szczególnie ukochanym przez Tarantino czasem i miejscem. Muzyczny pejzaż owego świata stanowi fantastyczną zawartość reszty albumu.

W skład „Once Upon a Time... in Hollywood” wchodzi ponad 20 hitów i mniej znanych rockowych perełek lat sześćdziesiątych, wybrzmiewających z potężnym, postępującym momentum. W opozycji do interpretacji filmowej, która buduje poczucie zagrożenia nagłym i brutalnym urywaniem zarówno całych sekwencji, jak i towarzyszących im piosenek, na płytce „dekada miłości” wybrzmiewa niepowstrzymana i nieśmiertelna. Obok takich hymnów ówczesnych list przebojów w rodzaju „Mrs. Robinson” duetu Simon & Garfunkel (nastrojowo zmiksowanego z reklamą wody kolońskiej), debiutanckiego singla Deep PurpleHush” czy „Brother Love's Travelling Salvation Show” Neila Diamonda, znajdziemy tu rewelacyjne kawałki od „białosoulowej” grupy Rot Head & The Traits, rockowe „Good Thing” i „HungryPaula Revere'a. Na szczególną uwagę zasługuje też „The Circle Game” pacyfistki i społecznej działaczki, Buffy Sainte-Marie, i hit „California Dreamin” w rewelacyjnym coverze Jose Feliciano. Partie dialogowe, często wchodzące w skład muzycznych wydawnictw opartych na filmach Tarantino, zastępują tu wstawki z udziałem spikerów radiowych i szerokie spektrum reklam przewijających się przez fale eteru między kolejnymi kompozycjami. Odsłuch płytki staje się dzięki temu jeszcze bardziej hipnotyzujący, jeszcze wdzięczniej oddający namacalność epoki i prezentujący różnorakie (również ujmująco kiczowate) twarze szeroko pojętej popkultury. W ten sam nurt wpisuje się użycie utworów skradzionych z innych ścieżek dźwiękowych, jak chociażby „Paxton Quigley's Had The Course” pochodzące z filmu „Three in the Attic” i wzruszające „Miss Lily Langetry” z kultowego „Sędziego z Teksasu”, w które Tarantino oprawia jedno z najpiękniejszych ujęć w swojej karierze. Jedynym uszczupleniem względem muzycznej tekstury filmu jest kultowe „Out of Time Man” Rolling Stonesów. Piosenka, która z powodzeniem opisuje bolączki postaci DiCaprio, z niewiadomych przyczyn nie znalazła się bowiem w składzie kompilacji.  

Słowem podsumowania, „Once Upon a Time... in Hollywood” to być może najbardziej spójny tematycznie zbiór w katalogu tarantinowskich opraw i jednocześnie jeden z najwdzięczniejszych, muzycznych wehikułów czasu, z jakimi przyszło mi obcować – obfita kompilacja niewytracająca absolutnie niczego, a wręcz zyskująca w odosobnionym odsłuchu, skutecznie przywołująca wszystkie obrazy sugerowane przez narrację filmową i rezonująca przygnębiającą ciszą, gdy baśń dobiega końca.  

6
Muzyka na płycie

 

Spis utworów na płycie CD:

1. Treat Her Right – Roy Head & The Traits (2:04)
2. Ramblin' Gamblin' Man – The Bob Seger System (2:22)
3. Hush – Deep Purple (4:08)
4. Mug Root Beer Advertisement – KHJ (0:08)
5. Hector – The Village Callers (2:32)
6. Son of a Lovin' Man – The Buchanan Brothers (2:56)
7. Paxton Quigley's Had The Course (from the MGM film Three in the Attic) – Chad & Jeremy (3:17)
8. Tanya Tanning Butter Advertisement – Bristol-Myers (1:06)
9. Good Thing – Paul Revere & The Raiders (3:02)
10. Hungry – Paul Revere & The Raiders (2:53)
11. Choo Choo Train (Mono Single Version) – The Box Tops (2:50)
12. Jenny Take A Ride – Mitch Ryder & The Detroit Wheels (3:36)
13. Kentucky Woman – Deep Purple (4:45)
14. The Circle Game – Buffy Sainte-Marie (3:00)
15. Mrs. Robinson – Simon & Garfunkel (3:36)
16. Numero Uno Cologne Advertisement – I Profumi di Capri (0:49)
17. Bring a Little Lovin' – Los Bravos (2:17)
18. Suddenly / Heaven Sent Advertisement – Harold E. Weed / Dana Classic Fragrances (0:59)
19. Vagabond High School Reunion – KHJ (0:20)
20. KHJ Los Angeles Weather Report – KHJ (0:10)
21. The Illustrated Man Advertisement / Ready for Action (0:29)
22. Hey Little Girl – Dee Clark (2:15)
23. Summer Blonde Advertisement – Coty Inc. (1:15)
24. Brother Love's Traveling Salvation Show – Neil Diamond (3:27)
25. Don't Chase Me Around (from the MGM film GAS-S-S-S) – Robert Corff (1:45)
26. Mr. Sun, Mr. Moon – Paul Revere & The Raiders feat. Mark Lindsay (2:45)
27. California Dreamin' – José Feliciano (4:09)
28. Dinamite Jim (English Version) – I Cantori Moderni Di Alessandroni (2:27)
29. You Keep Me Hangin' On (Quentin Tarantino Edit) – Vanilla Fudge (5:00)
30. Miss Lily Langtry (cue from „The Life and Times of Judge Roy Bean") – Maurice Jarre (3:13)
31. KHJ Batman Promotion – KHJ (1:06)

Czas trwania płyty: 74:41

Opis i prezentacja wydania:

Soundtrack z „Pewnego razu...w Hollywood” pojawił się na sklepowych półkach w przezroczystym, plastikowym opakowaniu typu jewel case. Wewnątrz opakowania, obok płytki nastrojowo utrzymanej w stylu etykiet klasycznych wydawnictw winylowych Columbii, znalazł się też 16-stronicowy booklet wydrukowany na solidnym, nieco grubszym niż zwykłe wydawnictwa papierze, zawierający kilkanaście kadrów z filmu oraz listę piosenek i podziękowania. Ogólne wrażenie, jakie pozostawia wydawnictwo, jest bardzo pozytywne – choć nie ma tu żadnych ponadprogramowych atrakcji, wszystkie wybrane grafiki, a więc zarówno te wewnątrz książeczki, jak i przednia i tylna okładka, prezentują się bardzo stylowo i estetycznie.

8c47675e-bba0-4c49-8f8b-06018785539d1111.jpg 8c47675e-bba0-4c49-8f8b-06018785539d1112222.jpg

21a0469d-1165-4745-875a-b40ed4f52fdb.jpg a4c09cf7-92dd-4989-a37d-f0a881432756.jpg

7e883261-cb96-4e79-b411-3cf0a73363bd.jpg 5c605863-7a92-453b-8747-76207d25d3f6.jpg

ba4956c8-98e3-49fb-afe8-6667045a6751.jpg b065bc99-2ba4-4624-81f8-4babb78bdccf.jpg

d2d918eb-114c-427e-9618-3723c7b8090d.jpg fd1f52e3-dec9-4e01-bd6d-52fad7b7ffe2.jpg

5
Wydawnictwo

Oceny końcowe:

6
Muzyka na płycie
5
Wydawnictwo
+5
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

Gdzie kupić soundtrack „Once Upon a Time in... Hollywood”?

Płytę do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości Sony Music Poland.

Źródło: zdj. Sony Pictures / Columbia Pictures