„Rocketman” – recenzja filmu

Od 7 czerwca na ekranach kin gości „Rocketman” – filmowa próba ujęcia życia słynnego muzyka Eltona Johna według reżyserskiej wizji Dextera Fletchera z Taronem Egertonem w roli głównej. Zapraszamy do lektury naszej, nieco spóźnionej recenzji filmu.

Z winy krótkiego okresu dzielącego obie produkcje nie da się opowiedzieć o „Rocketmanie” nie porównując go do „Bohemian Rhapsody”. I podczas gdy naszą opinię o kiepskim, choć – jak można było przewidzieć – miażdżąco skutecznym w box offisie, biopicu poświęconym Freddiemu Mercury'emu mogliście przeczytać w recenzji filmu, warto dodać jeszcze kilka słów pod jego adresem. Film Bryana Singera do muzycznego dorobku Queen uciekał się nader często – podobnie zresztą jak najnowsza biografia Eltona Johna. A jednak – tam, gdzie „Bohemian Rhapsody” bezmyślnienie wtasowywało jedno „Another One Bites The Dust” za kolejnym „We Will Rock You”, usiłując schematycznie wypełnić dziury miałkiego i płytkiego scenariusza, „Rocketman” opowiada historię brytyjskiego muzyka właśnie za pomocą jego piosenek. Owe piosenki – tytułowy „Rocketman”, „Yellow Brick Road” czy chociażby „Tiny Dancer” – stają się organicznym przedłużeniem scenariusza. Co więcej, Dexter Fletcher decyduje się pójść o krok dalej w nadaniu opowieści o Eltonie Johnie odrębnego od większości muzycznych biopiców charakteru. W miejsce tlenionego dramaturgią pseudorealizmu, w którym gubi się większość biografii słynnych artystów sceny muzycznej (z „Bohemian” na czele), „Rocketman” stawia na ekspresjonistyczną, pełną widowiskowego odrealnienia filmową fantazję, wykorzystującą rozbudowane numery musicalowe celem katartycznego wyśpiewania często niełatwej historii Eltona Johna. Dzięki muzyce, przepięknym zdjęciom i – przede wszystkim – bezbłędnym kreacjom (Jamie Bell, Bryce Dallas Howard) z Taronem Egertonem na czele, dzieje się to na poziomie głęboko intymnym, starannie odszyfrowanym i przetłumaczonym na potrzeby kina. Dzięki zastosowanej strukturze natomiast – a konkretnie uporządkowaniu fabuły w formie flashbacków owiniętnych wokół odwyku, na którym znalazł się artysta po latach nadużyć i autodestrukcji – każdy etap kariery służy jako spójne rozliczenie Eltona Johna z własną osobowością. Choć w toku narracji „Rocketman” pozwala sobie na użycie pewnych postaci w charakterze symboli, subiektywnych pasażerów artystycznej ścieżki głównego bohatera – żadna jednak nie zostaje w tym procesie poddana zmechanizowaniu, każda pozostaje wyrazista i odpowiednio oddalona od pastiszu. Właśnie w tym kontekście istotnym jest, by zaznaczyć, że siła wyrazu filmu Fletchera nigdy nie sięga zbyt daleko – unika w swoim operowaniu ekspresywnością losu kiczowatej autoparodii. Paradoksalnie, przy całej swej para-baśniowej otoczce, to nie inna strona, a właśnie ludzki i przejmująco życiowy aspekt „Rocketmana” staje się elementem najbardziej rezonującym w świadomości po opuszczeniu sali kinowej. Taron Egerton – gwiazda filmu „Kingsman” – wciela się w postać Eltona Johna vel Reggiego Dwighta z rozbrajająco szczerym oddaniem. Abstrahując od zdolności dramatycznych jednak, warto podkreślić, że artysta wykonuje wszystkie piosenki z repertuaru Brytyjczyka samodzielnie – podobnie jak zresztą cała reszta obsady (ze szczególną uwagą na grających młodsze wersje muzyka Kita Connora i Matthew Illesleya). Wokal Eltona Johna pojawia się dopiero w napisach końcowych.   

Ostatecznie, „Rocketman” dokonuje tego, czego nie udało się najgłośniejszym próbom sportretowania gwiazd rocka („Bohemian Rhapsody” czy „The Doors”). Podsumowuje życiorys niezwykłego artysty bez kompromisów – z zachowaniem uczuć i emocji immanentnych dla jego twórczości. Przede wszystkim jednak, nie żeruje na dorobku Eltona Johna niczym wampiryczny archetyp „złego producenta” wieszczącego za rogiem potencjał na sequel, a czyni ów dziedzictwo głównym bohaterem filmu – bijącym sercem i nieodłącznym elementem fantazyjnej tekstury.   
 
Ocena: 5/6