„Siły Kosmiczne” – przedpremierowa recenzja pierwszego sezonu

Akcja-reakcja. W 2018 roku Donald Trump wędruje tam, gdzie nikt inny przed nim, i zapowiada powstanie nowego odłamu armii USA – gałęzi, bez cienia autoironii, ochrzczonej mianem „Space Force”. Logo organizacji kojarzy się ze „Star Trekiem”, zaproponowane mundury prezentują modną księżycową panterkę, zapewniającą dobrą osłonę przed ogniem nieprzyjaciela na szarej powierzchni planetoidy. Komedia pisze się sama, toteż na odzew nie trzeba długo czekać. Zaledwie kilka miesięcy później do realizacji trafia nowy serial „Siły Kosmiczne” duetu Steve’a Carella i Grega Danielsa („Biuro”). Produkcja już w najbliższy piątek trafi na Netflix. Z tej okazji, już dziś mamy dla Was przedpremierową recenzję pierwszego sezonu. Zapraszamy do lektury.

Mówi się, że komicy mają się z Donaldem Trumpem całkiem dobrze, bo nie było w całej historii USA administracji równie szczodrej w dostarczaniu gotowych scenariuszy i skrojonych pod sceniczną szyderę gagów. Łyżkę dziegciu odnalazł w takim stwierdzeniu John Mulaney, były scenarzysta „Saturday Night Live”, obecnie topowy amerykański stand-uper. Mulaney, który sam porównywał Trumpa w Białym Domu do konia puszczonego wolno w budynku szpitala, przyznał, że żarty, owszem, piszą się same, ale nikt nie chciałby ich opowiadać. „Wyobraźcie sobie film o niezrównoważonym gospodarzu teleturnieju, który przejmuje władzę nad Stanami Zjednoczonymi” – mówił podczas ceremonii wręczania nagród Independent Spirit – „i jeszcze jedno – nie ma zakończenia”. Okazuje się jednak, że znaleźli się tacy, którzy w nieintencjonalnej komedii Trumpa poszukają potencjału na długą formę satyryczną. Obok renesansu wieczornych talk-showów, które ewoluowały w ostatnich latach w rzetelne źródło politycznego komentarza, i cieszącej się ogromnym wzrostem popularności satyry uprawianej na łamach „SNL”, do grona post-produktów „sławy” Trumpa dołączyły właśnie „Siły Kosmiczne”, serial opowiadający o nowej jednostce wyodrębnionej w ramach sił zbrojnych USA, mającej strzec bezpieczeństwa Ameryki na „najnowszym obszarze walki wojennej”. Twórcy przyznali, że do wymyślenia swoich „Sił Kosmicznych” wystarczyła im sama nazwa. Podejście to jest w przypadku dziesięciu odcinków pierwszego sezonu szczególnie widoczne – trudno pozbyć się wręcz wrażenia, że Steve Carell i Greg Daniels nie mieli szczególnej wizji na swój serial, a do pracy zabrali się na fali popularności ostatniego z długiej linii absurdów rządu.

W „Siłach Kosmicznych” poznajemy George’a Nairda, czterogwiazdkowego generała armii USA, który ku własnej rozpaczy zostaje mianowany głównodowodzącym nowej jednostki. Rok później główny bohater, portretowany przez Carella, trafia do nowiutkiej bazy wojskowej na wygwizdowie w Kolorado z pojedynczą misją zleconą przez prezydenta: Space Force ma raz jeszcze wysłać Amerykanów na księżyc. Niestety, im dalej w pierwszy odcinek (i cały sezon), tym bardziej „Siły Kosmiczne” gubią się w tonie, który próbują ustalić. Gubi się też sam Carell, który raz odgrywa rozkrzyczane i pseudorepublikańskie przedłużenie samego Trumpa, a w innych sytuacjach usiłuje wkupić się w sympatię widowni wizerunkiem przaśnego amerykańskiego tatusia ze złotym sercem. W jego podejściu do postaci widać jak na dłoni, że aktor stara się (za) bardzo, a narracja nie ma pojęcia, jaką rolę w istocie dla niego przewidziała – im bardziej bohater jest bowiem przerysowany, tym trudniej podejść do niego poważnie, gdy serial wykracza poza tradycyjną satyrę. A robi to znacznie częściej, niż moglibyśmy się spodziewać po pierwszych zwiastunach. W konsekwencji, nośnikiem dla widowni (i najlepszym elementem serialu) dość szybko staje się doktor Adrian Malloray, sarkastyczny naukowiec z umiłowaniem do tajemnic kosmosu i głęboką pogardą względem nadętych oficerów armii. W jego rolę wciela się John Malkovich, zaskakujący mistrz komediowego timingu i recytacji z nielsenowskim „deadpanem”. W toku dziesięciu półgodzinnych odcinków duet wdaje się w absurdalne okoliczności, które znacznie częściej niż odzwierciedlają pomylonego ducha czasów Trumpa, prowadzą satyrę diablo toporną i tanią – żarty są infantylne, gagi płytkie i oczywiste. W jednym odcinku bohaterowie usiłują odratować uszkodzonego na orbicie satelitę z pomocą wysłanego w kosmos orangutana. W innym testują przewidziane dla astronautów egzoszkielety w wydłużonej i makabrycznie cringe’owej symulacji. Zabawnie jest tylko od czasu do czasu – o jakimkolwiek podtekście płynącym z komedii można zaś zapomnieć.

Prawdziwą porażką „Sił Kosmicznych” jest właśnie scenariusz – zorientowany na łatwe dowcipy, całkowicie odstające od błyskotliwej komedii zwykle uprawianej przez jednego z twórców, Grega Danielsa (mającego wszak w dorobku sztandarowe mockumenty amerykańskiej ramówki – „Biuro” i celebrowane przez widownię „Parks and Recreation”). A już szczególną pomyłką jest wplecenie w serial wątków pobocznych związanych z rodziną generała Nairda: stereotypowej córki / zbuntowanej nastolatki i małżonki ze specyficznymi problemami. Gdy „Siły Kosmiczne” opuszczają bazę wojskową, najczęściej usiłują powielać schematy wysłużonych komedii familijnych. Zamysł wydaje się zrozumiały – zamiast opowiadać chłodną farsę, twórcy chcieliby, by w „Space Force” znalazło się też trochę serca. Niestety i tutaj dialogi i okoliczności pozwalają jedynie na zwieszenie głowy nad zmarnowanym potencjałem. Żadna z lepszych kreacji – ciętego Malkovicha, Lisy Kudrow, zmarłego w zeszłym tygodniu legendarnego aktora Freda Willarda czy pompującego energię w przebity balon Bena Schwartza – nie jest w stanie odratować mierności przedsięwzięcia. By pogłębić rozczarowanie, warto dodać, że i od strony walorów produkcyjnych „Siły Kosmiczne” wyglądają... naprawdę świetnie. Każdy z odcinków zrealizowano w standardzie rodem z produkcji kinowych, a nie telewizyjnych. Efekty specjalne odznaczają się wzorcową jakością, jakiej pozazdrościłoby niejedno dziecko Netfliksa. Scenografie – szczególnie sama baza w Kolorado – wyglądają imponująco. Serial został udostępniony przez Netfliksa w standardzie, do którego platforma zdążyła nas już przyzwyczaić – w rozdzielczości 4K z systemem obrazu Dolby Vision oraz oryginalną ścieżką dźwiękową w formacie Dolby Atmos. Pamiętajmy jednak, że streamingowy gigant cały czas nie przywrócił jeszcze pełnej przepływności na swojej platformie, co oznacza, że treści 4K wyświetlane są z bitrate'em o połowę niższym (7,62 Mb/s, zamiast 15,25 Mb/s). Na każdym etapie „Sił Kosmicznych” ewidentne jest, że platforma nie szczędziła środków, by serial Carella i Danielsa stał się jednym z flagowych tytułów. Niestety, raz jeszcze potwierdza się hitchcockowski frazes, że nawet najładniejszej realizacji nie odratuje porażka trzech kluczowych składników filmu: scenariusza, scenariusza i scenariusza.

Słowem podsumowania, mimo szeregu pierwszoligowych talentów zaangażowanych w projekt, „Siły Kosmiczne” okazały się prostym serialem z prostymi wnioskami – ciągiem przeważnie nieudanych dygresji i przeciętnych żartów, które w równie prosty sposób zapowiadają następny sezon, co skutecznie do niego zniechęca. Tym zaś, którzy poszukują adekwatnej parodii czasów i pomysłów obecnego prezydenta USA, pozostaje... cóż, odpalić którąś z konferencji prasowych.

Ocena: 3/6

zdj. Netflix