Stephen King „Jest krew...” – recenzja książki

Końcem kwietnia w księgarniach zadebiutował nowy zbiór opowieści Stephena Kinga. Tym razem nieprzemijający król horroru zaoferował czytelnikom cztery mroczne nowele zamknięte w tomie zatytułowanym „Jest krew...”. Czy krew faktycznie jest? Czy może największy creep we współczesnej literaturze w końcu utoczył z gatunku wszystko, co się dało? O tym przeczytacie w naszej recenzji. Zapraszamy do lektury.

„Pomysły na opowiadania zazwyczaj przychodziły Drew Larsonowi do głowy – przy tych coraz rzadszych okazjach, kiedy w ogóle raczyły przyjść — po trochu, fragmentami, jak strużki wody czerpane z wysychającej studni. I za każdym razem można było dotrzeć do źródła: czegoś zobaczonego bądź usłyszanego w świecie rzeczywistym”. Pierwszy akapit „Szczura”, noweli zamykającej zbiór, wydaje się opisywać proces twórczy samego Stephena Kinga – z tą oczywistą różnicą, że król horroru w literaturze na brak pomysłów narzekać ewidentnie nie może. Podobnie za to do Drew Larsona, niespełnionego pisarza i wykładowcy historii literatury, King najlepsze koszmary struga z najbardziej prozaicznych elementów rzeczywistości. W jednej z czterech najnowszych historii dziwne wydarzenia rozpoczynają się od billboardu przyciągającego uwagę nieszczęśników, którzy utknęli w popołudniowym korku. W innym koszmarze źródłem grozy staje się antyczny iPhone pierwszej generacji. W kolejnej opowieści zalążkiem fabuły jest osobliwa cecha telewizyjnego reportera, który z czarującym uśmiechem i wyuczoną manierą relacjonuje widzom największe amerykańskie tragedie.

Krew zdecydowanie jest w nowym tomie Kinga, bo słyszymy jak pulsuje nam w skroniach, gdy odwracamy jedną stronę po drugiej. Nowy zbiór czytamy tak, jak swoją historię pisze bohater „Szczura”: hipnotycznie i nieco chorobliwie. A gdy między akapitami dzwoni do nas ktoś, kogo kochamy, to grzecznie, ale cholernie stanowczo mówimy temu komuś, żeby zadzwonił później. Lektura ma silny efekt, mimo że autor ani nie odkrywa nowych lądów, ani odkryć ich nie usiłuje. Jego bohaterami są tu raz jeszcze spełnieni i niespełnieni pisarze, starcy o powykręcanych artretyzmem dłoniach, narratorzy, którzy z nostalgią wspominają zatarte chwile, i dzieciaki, które nigdy nie wiedzą, ile stracą. Z powodzeniem powracają motywy rodem z „Cmętarza zwieżąt”, „Czarnej, bezgwiezdnej nocy”, „Czterech pór roku” i dzięsiątków mniejszych i większych utworów autora. Ponieważ jednak King idzie z duchem czasu, przepis na starą, dobrą opowieść o duchach zaktualizowano o sztandarowe atrybuty XXI wieku. Nie brakuje tu na przykład melancholijnych rozważań związanych z debiutem pierwszego iPhone’a, z boomem na urządzenia mobilne i rewolucją kanałów informacji.

Najlepsza nowela w „Jest krew...”, „Telefon Pana Harrigana”, choć odpowiednio pozagrobowa w tonie, poszukuje rzeczywistych odpowiedzi na to, jak nasze życie i to, kim jesteśmy, kształtują kolejno: krótkotrwałe relacje, które zawieramy, i możliwości współczesnej technologii, które mają potencjał, by owe relacje utrzymywać, ale i trawestować. Podobnie zakorzenione w refleksjach jest „Życie Chucka”, do napisania którego Kinga zainspirował fragment wiersza Walta Whitmana. Nowela jest największym eksperymentem tomu. Otrzymujemy tu w zasadzie trzy krótkie opowiadania, ułożone od końca do początku i zamknięte pod wspólnym mianownikiem. W najlepszych momentach rozmyślania Kinga stają się zaskakująco abstrakcyjne, a groza – dziwnie subtelna i ostateczna. Niestety, jako całość, nowela wydaje się trochę zbyt rozproszona, a suma części składowych nigdy nie rezonuje z czytelnikiem tak, jak King by sobie tego życzył. Co więcej, w trosce o przejrzystość lektury, autor skrupulatnie tłumaczy czytelnikom każde poetyckie zapożyczenie i każdą metaforę, toteż pod koniec noweli niewiele pozostaje w niej tajemniczości i pola do interpretacji. Fantastycznie wypada natomiast „Szczur”, w którym stali czytelnicy powinni rozpoznać „dawnego” Kinga rodem z „Nocnej zmiany”. Jasne, niby nic nowego, bo protagonista to kolejny Mort Rainey („Czwarta po północy”) albo Mike Noonan („Worek kości”), ale King odnajduje w temacie zafiksowanego pisarza wystarczająco dużo niuansów, by czytało się znakomicie, strasznie i bez reszty absorbująco. Co więcej, zaryzykuję stwierdzenie, że nie było jeszcze opowieści, w której King tak autopsyjnie zmierzyłby się z tematem pisarskiej blokady.

Z kolei „Jest krew, są nagłówki”, tytułowa nowela zbioru, to sequel czystej maści, co w dorobku autora jest raczej rzadkością. Szybko okazuje się, że powrotu outsidera z głośnej powieści sprzed kilku lat King używa zaledwie jako pretekstu, by raz jeszcze opowiedzieć o uwielbianej przez niego Holly Gibney – bohaterce wprowadzonej w „Panu Mercedesie” i od tamtego czasu konsekwentnie rozwijanej. „Jest krew, są nagłówki” jest w gruncie rzeczy bardziej skoncentrowaną dawką drugiej połowy „Outsidera”. Tym, którym podobały się pierwsze, bardziej proceduralne rozdziały tamtej powieści, mogą być rozczarowani, zaś Ci, do których przemówił wątek El Cuco, będą najpewniej bardzo zadowoleni, bo King zdecydował się podarować im po prostu nieco więcej tego samego, tym razem z panną Gibney w roli głównej.

Warto dodać, że za ostatecznym sukcesem tomu przemawiają nie same fabuły, a sprawdzony autorski warsztat. King od ponad półwiecza wygrywa mniej więcej tę samą, niezawodną linię basową, od której zawsze otrzymujemy przynajmniej tyle, ile byśmy oczekiwali. Postacie są żywe, skonstruowane „po ludzku”, w oparciu o szeregi dygresji, zabawnych wtrętów i obficie zarysowanego tła. Narracja bazuje na lekkim sprawozdaniu, w które wkradają się ornamentalne ucieczki od chronologii („był to ostatni raz, gdy zobaczył go żywego”). Ich zasadniczą funkcją jest wprowadzanie do akcji suspensu i zakorzenienie w relacji między czytelnikiem a postaciami poczucia ulotności – przeświadczenia, że każde ze spotkań może być tym ostatnim. Ponieważ Kingowi zawsze zdarzało się wspominać o nieuchronnym losie niektórych z bohaterów krótko po pierwszym wprowadzeniu ich do fabuły, część z nich znajduje się w stanie, który na potrzeby recenzji nazwiemy „stanem wiecznej śmierci”. W fabularnej chronologii wciąż jeszcze żyją, ale jako czytelnicy wiemy, że ich skostniałe paluchy zawsze były i są lodowate jak gwóźdź od trumny.

Co do samych elementów grozy, wizytówkowych generatorów ciarek i dreszczy, to King nie zawodzi i (jak zawsze) bierze nas w „Jest krew...” z zaskoczenia. Jednym z moich ulubionych zabiegów, na okrągło przez autora „Lśnienia” stosowanych, jest powtarzanie jednego pospolitego zdania, które niepozornie przewija się przez narrację (ogłoszenie na szybie sklepu wielobranżowego, treść SMSa), tylko by w nowych okolicznościach nabierać coraz to bardziej groteskowych konotacji. King osiągnął maestrię w doprowadzaniu swoich czytelników do stanu, w którym znajdują się oni na granicy psychozy – na tyle, na ile oczywiście pozwalają im na to bariery własnej wyobraźni. Podczas gdy Neil Gaiman, autor „Amerykańskich bogów”, przeprowadza swoich odbiorców przez światy zdominowane surrealizmem i senną logiką, to opowieści Stephena Kinga trwale okupują te zakamarki naszego umysłu, które dopuszczamy do głosu tylko po przebudzeniu w środku nocy i nigdy nie jesteśmy z tego dumni następnego ranka.

Cztery najnowsze nowele króla horroru stanowią znakomity, jakkolwiek nieco nierówny zbiór. Nie mam wątpliwości, że dwie z nich („Telefon” i „Szczur”) znajdą się w gronie klasyków autora z Maine. Dwie pozostałe są zbyt dobre, by zasłużyć na miano wypełniaczy, ale i zbyt rozkojarzone, i hermetyczne, by zbudować porównywalną jakość. Dość będzie powiedzieć że, opowieści z „Jest krew...” to kolejne „kształty czające się w rogu sypialni”, które autor układa jeszcze od lat siedemdziesiątych. To namysł nad przeszłością i przyszłością i tajemniczym miejscem, w którym jedno przeistacza się w drugie. To w końcu zaktualizowane kompedium lęków samego Stephena Kinga, który raz jeszcze każe nam zerknąć tam, gdzie nie chcemy, bo z całą pewnością stoją tam potwory.

Ocena: 4+/6

66e2lfi6-min.jpg

Gdzie kupić?

Pełny przegląd ofert

Książkę do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości wydawnictwa Prószyński i S-ka.

zdj. główne: wydawnictwo Prószyński i S-ka