„The I-Land” – spoilerowa recenzja miniserialu. Miał być hit, wyszedł kit

Jedną z głośniejszych premier września na platformie Netflix miał być serial „The I-Land”, który mógł stanowić ciekawe połączenie kultowych „Zagubionych” z innymi popularnymi produkcjami fantastyczno-przygodowymi. Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się nie stało, znajdziecie w naszej spoilerowej recenzji.

12 września 2019 roku Netflix zaprezentował swój najnowszy miniserial z gatunku thriller sci-fi zatytułowany „The I-Land”. Opowiada on o grupie obcych sobie ludzi, którzy z objawami amnezji budzą się na rajskiej plaży – nie wiedzą, kim są ani jak tu trafili. Wkrótce okazuje się, że nic nie jest tym, czym się wydaje, a wyspa skrywa przed nimi wiele tajemnic. Serial stworzony przez Anthony'ego Saltera składa się z siedmiu 40-minutowych odcinków i został zrealizowany przez Nomadic Pictures Entertainment, kosztem 14 milionów dolarów. Produkcję nadzorowali Chad Oakes („Fargo”), Mike Frislev („On the Road”) oraz Neil LaBute („In the Company of Men”), który we współpracy z Lucy Teitler („Mr. Robot”) napisał scenariusz. Wraz z Jonathanem Scarfe'em („Van Helsing”) i Darnell Martin („Law & Order”) odpowiadał także za reżyserię serialu. Na ekranie zobaczymy między innymi: Natalie Martinez („Death Race”), Kate Bosworth („Superman Returns”), Alexa Pettyfera („I Am Number Four”), Ronalda Peeta („First Reformed”), Clare Wong („Billions”) oraz Bruce'a McGilla („MacGyver”).

„I-Land” wykorzystuje motywy znane z kultowego serialu „Lost”, klasyków pokroju „Cube'a” i „Matrixa” oraz produkcji takich jak „Black Mirror”, „Westworld” czy „The Maze Runner”. Widoczne są także zapożyczenia z programów typu reality show – „Survivor” czy „Love Island”. Pojęcie oryginalności w przypadku tej produkcji w ogóle nie istnieje. Jak się szybko okazuje, terminy takie jak „kreatywny” i „ciekawy” również nie mają tutaj racji bytu. Poza nieudolnym kopiowaniem pomysłów i rozwiązań fabularnych, scenarzyści mają widzom niewiele do zaoferowania. Fabuła od początku kuleje – jest pełna luk, nieścisłości i zwyczajnych bzdur. Bohaterowie, mimo że cierpią na zanik pamięci, nie mają problemu z określeniem cech swoich osobowości, bazujących zresztą na stereotypach znanych z horrorów klasy B. Absurdalne jest także ich podejście do całej sytuacji – podczas gdy powinni szukać odpowiedzi, ci idą się opalać, jak Taylor (Kota Eberhardt), albo popływać, wzorem Donovana (Anthony Lee Medina). Bardzo nietypowe zachowanie jak na ludzi, którzy poznali się w dość dziwnych i niejasnych okolicznościach. Zresztą to nie koniec irracjonalnych zachowań postaci, które zamiast ze sobą współpracować, wolą się kłócić, w czym prym wiodą Chase (Natalie Martinez) i KC (Kate Bosworth). W takim mniej więcej klimacie upływają pierwsze dwa odcinki. Akcja toczy się powoli, co prawda, lepiej poznajemy bohaterów, ale tylko po to, żeby uświadomić sobie, że są płytcy i irytujący (zasługa nieudolnych scenarzystów i drewnianego aktorstwa). Fabularnie niewiele się dzieje, a jeżeli już coś się wydarzy (jak na przykład atak rekina), to w szerszej perspektywie nie ma to większego znaczenia (ranny dochodzi do siebie po kilku odcinkach tylko po to, żeby zginąć w inny sposób). Największą atrakcją są niewątpliwie egzotyczne krajobrazy wyspy oraz ujęcia oceanu. Przez pierwsze dwa odcinki serialowi zdecydowanie bliżej jest do „Love Island” niż „Lost”, a wszystko wygląda raczej jak opera mydlana aniżeli thriller.

0aecb925-1b6a-4783-b85a-4fc49d0a56eb-til_20181016_101_mf_0532_r1.jpg

Przełom następuje w odcinku 3., gdzie w końcu coś zaczyna się dziać (przynajmniej przez chwilę, bo później wszystko wraca do niskiego poziomu) i otrzymujemy odpowiedzi na najważniejsze pytania (niestety odpowiedzi na pytanie: „Po co to jeszcze oglądam?” – brak). Przede wszystkim zmienia się miejsce akcji – wraz z jedną bohaterką, Chase (Natalie Martinez), przenosimy się z egzotycznej lokacji na środku oceanu do więzienia stanowego w Rockland Hills w Teksasie. Dzięki kierującemu tą placówką naczelnikowi Wellsowi (Bruce McGill) oraz zatrudnionym tam naukowcom – Doctor Stevenson (Margaret Colin), Doctor Wyss (Dalia Davi) i Doctor Dafoe (Victor Slezak) – poznajemy tajemnice wyspy. Okazuje się, że jest ona zaawansowaną wirtualną symulacją, na której prowadzony jest eksperyment, którego obiektami (dobrowolnymi) są więźniowie skazani na kary dożywocia lub śmierci. Jego głównym celem jest ocena stopnia resocjalizacji oraz możliwości powrotu na łono społeczeństwa (po spełnieniu określonych warunków). Ponadto naukowcy sprawdzają, co popycha ludzi do popełnienia przestępstw – cechy nabyte czy wrodzone. Dowiadujemy się również, że powodem amnezji wśród mieszkańców wyspy była sztuczna blokada wspomnień (która ma być wkrótce zdjęta). W zasadzie w tym miejscu można zakończyć oglądanie „I-Land” (o ile ktoś dotarł tak daleko). Przyznam szczerze, że trudno mi zrozumieć postępowanie twórców, którzy zdecydowali się na tak szybkie i masowe ujawnienie sekretów fabuły, zwłaszcza na tak wczesnym etapie. Z jednej strony (biorąc pod uwagę żenujący poziom serialu), to dobrze, bo oszczędzili widzom straty czasu, ale z drugiej, pozbawili innych (lubiących zagadki i tajemnice) powodu do oglądania. Co prawda, zostało jeszcze kilka wątków do wyjaśnienia, ale są one mniej istotne, zresztą te najciekawsze i tak nie doczekają się odpowiedzi (np. dlaczego Chase trafiła za kratki).

„I-Land” zdecydowanie nie jest produkcją najwyższych lotów. Scenarzyści wykazali się nie tylko brakiem kreatywności, ale również warsztatu i umiejętności. Problemem scenariusza jest nie tylko jego wtórność, ale przede wszystkim brak spójności i logiki. Narracja jest chaotyczna i mało interesująca. Akcja toczy się nierównym tempem. Postacie są, delikatnie mówiąc, niedopracowane, jednowymiarowe, nudne i niedające się lubić (najlepiej jakby wszyscy, bez wyjątku, zginęli). Dialogi są płytkie i sztuczne, czasem wręcz żenujące. Najlepszym przykładem jest absurdalna kwestia, która pada wkrótce po ataku rekina: „Mam złe przeczucia” (bez komentarza). Gra aktorów również pozostawia wiele do życzenia. Można odnieść wrażenie, że zostali wybrani do swoich ról nie ze względu na talent i zdolności, ale z uwagi na fizyczną atrakcyjność. Od strony wizualnej serial także nie porywa. Pomijając ujęcia wyspy i egzotyczne krajobrazy (jedyny atut serialu), reszta wypada przeciętnie (zwłaszcza więzienie). Niekoniecznie na plus jest możliwość obejrzenia serialu w jednym z formatów HDR, efekty specjalne wyglądają przez to jeszcze taniej i tandetniej – dosłownie kłują w oczy. Jeżeli chodzi o udźwiękowienie, to na tym polu serial prezentuje równie kiepski poziom, ścieżkę dźwiękową (bez względu, który system wybierzemy) trapi zły montaż, momentami dialogi potrafią być ledwo słyszalne, a odgłosy tła (np. fale oceanu) dodatkowo je zniekształcają – jest to niestety odczuwalne przy oglądaniu serialu z napisami, jak i lektorem... Można by tak jeszcze długo wymieniać.

Dobra wiadomość w przypadku „The I-Land” jest taka, że z uwagi na przyjęty format miniserialu na pewno nie będzie kolejnego sezonu (na szczęście).

Ocena: +1/6

źródło: zdj. Netflix