„The Mandalorian" – recenzja odcinków 1-2. The Good, The Bad and The Mando

W tym tygodniu na platformie Disney+ zadebiutował jeden z najbardziej wyczekiwanych tytułów tego roku. „The Mandalorian" Jona Favreau z Dave'em Filonim, Taiką Waititi i Bryce Dallas Howard w roli reżyserów to pierwszy serial live action umieszczony w uniwersum „Star Wars”. Mamy dla Was recenzję pierwszych dwóch odcinków. Zapraszamy do lektury. Uwaga! Troszkę spoilerujemy, ale tylko pierwszy odcinek.

Dawno, dawno temu, gdy starwarsowe powieści ukazywały się na polskim rynku za pośrednictwem wydawnictwa Amber, o kulturze Mandalorian, starożytnego ludu wojowników pochodzących z Zewnętrznych Rubieży, najlepiej pisała Karen Traviss. W serii powieści towarzyszących grze o komandosach Republiki brytyjska autorka opisała etos łowców nagród, zarysowała kulturę, nadała kodeksowi honorowemu kosmicznych Spartan szczególne znaczenie. Obecnie opowieści te wchodzą w skład kanonu Legend, a więc zbioru pre-disnejowskich opowieści pozafilmowych. Nowy kanon posługuje się Mandalorianami dość oszczędnie, a z filmów pełnometrażowych wiemy w zasadzie tylko tyle, że łowcy nagród wyglądają świetnie i umierają beznadziejnie (chociaż Boba Fett nie zginął w paszczy Sarlacca i będę walczył z każdym, kto uważa inaczej).

Odpowiadając na rażący deficyt mandocentrycznych opowieści, nadchodzi Jon Favreau. Jego „The Mandalorian" to ośmioodcinkowa, a więc ponad czterogodzinna narracja o zupełnie nowym łowcy nagród, utrzymana w konwencji space-westernu. O „Gwiezdnych wojnach” zawsze się mówiło, że mają w sobie sporo z konwencji Dzikiego Zachodu, ale westernowość owa nigdy nie była tak bezpośrednia, tak namacalna, jak w tytule startowym platformy Disneya. Bezimienny bohater, mandaloriański badass o tajemniczej przeszłości i nieodgadnionych motywach to w gruncie rzeczy bohater filmów Sergia Leone przeszczepiony na grunt odległej galaktyki. Przemierza galaktykę łapiąc i dobrych, i złych, staje w szranki z dwulicowymi stróżami prawa, prowokuje widowiskowe bójki w kantynach i milczy, milczy ile tylko się da, a pod hełmem z pewnością wykrzywia usta w nonszalanckim grymasie. Towarzyszy mu motyw muzyczny, całkowicie oczyszczony z wpływów Johna Williamsa, brzmiący jak soundtracki do „Dolarowej trylogii" skrzyżowane z neo-noirową elektroniką w stylu Zimmera i Wallfischa. Przy każdym kroku łowcy słychać też dzwonienie ostróg. Serial Favreau wypełnia wiele fantazji – tych, które pokładali w produkcji widzowie, ale przede wszystkim tych, które należą do samych realizatorów. Bo nic w dwóch recenzowanych tu rozdziałach opowieści nie jest tak ewidentne, jak głęboka miłość, którą twórcy darzą uniwersum Lucasa. Wystarczy spojrzeć, z jakim namaszczeniem Favreau i spółka posługują się kultową ikonografią. Po ulicach pustynnych miasteczek przemykają Jawowie, rodiański nieszczęśnik wisi w ładowni zatopiony w karbonicie, „łajpy” znaczą przejścia między scenami, a przynajmniej kilka ujęć od razu kojarzy się z „Nową nadzieją”. Odwołania są jednak zdawkowe, służą wprawnemu zarysowaniu scenografii. Scenografii, która jest nieomal schyłkową wariacją estetyki oryginalnej trylogii. Świat serialu jest brudniejszy, poważniejszy, wymęczony przez wojnę domową i rozdarty wciąż nieodbudowanym porządkiem. Mimo upadku Imperium, lokalne struktury władzy desperacko próbują zachować integralność, a szturmowcy wciąż patrolują okolice – ich pancerze są zniszczone i pożółkłe. Taka rzeczywistość była do tej pory domeną wyłącznie pozafilmową. „The Mandalorian" jest w tym kontekście wizualizacją najlepszej sesji RPG, niepisaną adaptacją najlepszych opowieści ze starego kanonu.

mandalorian-s1-1080p.png

Pierwszy odcinek dużo uwagi poświęca właśnie zarysowaniu postaci bezimiennego łowcy – czyni to wszelako z użyciem minimalnej ekspresywności. W pierwszym rozdziale bohater odzywa się zaledwie kilkoma słowami, a bajeranckiego hełmu nie zdejmuje wcale. Zamiast tego reżyser Dave Filoni („Star Wars: Rebelianci”) i Favreau definiują postać za pomocą drugiego planu. Podczas spotkania z imperialnym oficerem (w tej roli doskonale imperialny Werner Herzog) dowiadujemy się o naturze zlecenia i sławie Mandalorianina. W zbrojowni Gildii poznajemy przeznaczenie Beskaru – mandaloriańskiej stali. Gdy łowca nagród chroni pięćdziesięciolatka-niemowlaka (pomysł wprowadzenia osobnika tej samej rasy, co Yoda, należy do George'a Lucasa), narracja zapowiada, jakim typem postaci będzie bezimienny bohater w kolejnych odcinkach. Przez pierwsze czterdzieści minut rozszerzanie uniwersum działa pełną parą, a opowieść bardzo organicznie wyrasta ze świata przedstawionego.

Premierowy rozdział to zarazem sporo widowiskowej akcji i garść humorystycznych interakcji – najlepiej wypadają zwłaszcza te związane z gorliwie samobójczym droidem IG-11, pod którego głos podłożył Taika Waititi. Dość będzie powiedzieć, że na każdym etapie widać też kosmiczny budżet produkcji – piętnaście milionów dolarów za każdy z ośmiu odcinków pozwoliło Favreau na nakręcenie prawdziwego spektaklu. Zarówno efekty CGI, jak i strona praktyczna mogą z powodzeniem rywalizować z filmami pełnometrażowymi. „The Mandalorian” ogląda się zresztą zupełnie jak filmowy blockbuster, tylko krótki. Za krótki. Drugi odcinek jest w tym względzie jeszcze dotkliwszy, bo trwa zaledwie pół godziny – i to wliczając napisy końcowe (które, tak swoją drogą, wyglądają przepięknie). Metraż boli, tym bardziej że kontynuacja jest jeszcze lepsza, niż pierwszy odcinek. Zawężając scenografię, drugi rozdział skupia się na konflikcie Mando z lokalnymi złomiarzami, wstrzymując niejako rozwój głównego wątku. Dygresja jest to jednak nie tylko potrzeba (bo pozwala na zawiązanie relacji między łowcą a jego zdobyczą), co po prostu znakomita – wypełniona akcją, twistami i wizualnym splendorem. By zanadto nie spoilerować, powiem tylko, że i tu fani gwiezdnej sagi zobaczą rzeczy, o których nie mieli pojęcia, że marzyli. W rękach reżysera Ricka Famuyiwa (który w drugim odcinku zastępuje Dave'a Filoniego) odcinek zyskuje bardziej wyważony rytm, doskonale zharmonizowany z metrażem. Co szczególnie istotne – poseansowa frustracja wynika wyłącznie z odbiorczej zachłanności. Chciałoby się bowiem zobaczyć jeszcze więcej, jak najszybciej. Tymczasem Favreau hołduje zasadzie, że „mniej oznacza więcej” i zachęca raczej do kilkukrotnego seansu pojedynczego odcinka, dostrzegania poszczególnych detali i rozpoznawania elementów kultowego kodu – co zamierzam uczynić, gdy tylko uporam się z recenzją.

mandalorian-s2-1080p.png

Słowem podsumowania, po dwóch godzinach „The Mandalorian” to w istocie wszystko, czego chciałem, jako entuzjasta gwiezdnej sagi. Favreau honoruje zarówno dorobek filmów, jak i wszystkich źródeł pozafilmowych, które składają się na potężne i nieograniczone uniwersum. Jednocześnie serial wędruje w swoim własnym kierunku, wprowadza nowe postacie, nowy, brutalniejszy język i posępną estetykę. Jako fan, czuję się przyjemnie rozpieszczony, a upłynęła tak naprawdę dopiero pierwsza godzina. Wbrew internetowym trollom więc, mając w perspektywie przyszłomiesięczną premierę epizodu IX i sześć odcinków westernowej opowieści o mandaloriańskim łowcy nagród, trudno sobie wyobrazić lepszy moment, by uwielbiać „Star Wars”. I have spoken.

Ocena dwóch pierwszych odcinków: 5/6

źródło: zdj. Disney