Thomas Wheeler „Przeklęta” – recenzja książki

Twarda oprawa – jest. Atrakcyjna okładka – jest. Ilustracje od topowego rysownika przemysłu komiksowego – . Ekranizacja na Netfliksie – czeka za rogiem. Nowa powieść Thomasa Wheelera z wizualnym wykończeniem Franka Millera to z pewnością masywna forma i głośne wydarzenie. Ale co z samą treścią? Niestety, atrakcyjność „Przeklętej” kończy się na widowisku, a gdy przychodzi co do czego, to... Cóż, zapraszamy do lektury naszej recenzji.

„Bojack Horseman” wiele razy celnie szydził z popkulturowych trendów, ale jeden z najtrafniejszych dowcipów padł dopiero w ostatnim sezonie, gdy dowiedzieliśmy się, że topowi filmowcy Hollywood pracują nad nowymi wersjami „Robin Hooda” i „Piotrusia Pana”. Twórcy animacji trafili niejako w sedno problemu, ujawniając, że obie historie będą opowiedziane z perspektywy kolejno Lady Marion i Wendy. Dlaczego to taki dobry żart? Otóż nietrafioną receptą na brak kobiecej reprezentacji w kulturze popularnej stał się w ostatnich latach trend opowiadania słynnych męskich historii z perspektywy kobiety. Efekt najczęściej do zadowalających nie należy, zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie „Ghostbusters” Paula Feiga albo „Ocean’s 8”.

A jednak, jakkolwiek łatwo obnażyć deklaratywną krótkowzroczność podobnych inicjatyw, opowieść o Nimue, Pani Jeziora, która zamiast Artura podejmuje legendarny Excalibur, wydaje się pomysłem dość intrygującym. A już z pewnością korespondującym z brakiem nowych, głośnych opowieści fantasy, które do gatunku zdołałyby wnieść powiew długotrwałej świeżości. Niestety, duet Wheeler i Miller odpowiedzialny za „Przeklętą” nie sprostał zadaniu. Powiem więcej: chyba nigdy nie czytałem równie słabej książki, a trafiały mi się już naprawdę różne buble.

Na ponad czterystu stronach powieści Wheelera poznajemy Nimue, anachroniczną nastolatkę cosplayującą w świecie arturiańskiego średniowiecza. Autor pisze swoją bohaterkę tak, by mogła się ona stać surogatem wymarzonych odbiorców powieści, tj. jednoosobowych burz hormonalnych w wieku przedprodukcyjnym. W nawiązaniu więzi przeszkadza jednak to, że Nimue jest postacią równie wielobarwną, co jej odpowiednik na okładce Millera. Jej narracja ogranicza się do rozwiązywania incydentalnych zagwozdek fabuły, a wewnętrzne rozterki są w najlepszym przypadku rażąco stereotypowe, a najczęściej po prostu nieistniejące. Nieco dalej w fabułę, po tym jak mała druidzia teokracja, w której dorastała Nimue, idzie z dymem za sprawą najazdu bezlitosnych czerwonych paladynów, bohaterka rusza w podróż, która ma objaśnić jej zaskakujące koleje przeznaczenia i w konsekwencji zmierzyć z szeregiem innych mitycznych postaci. Znajdzie się tu na przykład miejsce dla młodego najemnika Artura i nieco rincewindową odmianę Merlina. Niestety, rola każdego z bohaterów ogranicza się do instrumentalnego uzupełniania przygód przyszłej Pani Jeziora – o ile ona sama jest po prostu wyjątkowo nijaką protagonistką, to już wszystkie inne postacie nie usiłują nawet wykroczyć poza płaski sztafaż – konieczny wyłącznie by fabułę popychać do przodu.

Z legend arturiańskich Wheeler korzysta bardzo wybiórczo. „Przeklęta” układa się w swoistą opowieść-genezę, która z całą pewnością doczeka się kontynuacji. Z całą pewnością nastąpi to też bardzo niedługo, bo i pierwsza powieść wydaje się napisana ekspresowo. Opisy Wheeler traktuje po łebkach. Autor kreuje świat, który nie oddycha między linijkami, a utylitarnie rozwija się pod wpływem decyzji bohaterki, a następnie natychmiast zwija jak wąska rolka narracyjnej wykładziny. Scenografie „Przeklętej” materializują się pod wpływem jednorazowych konieczności fabuły. Innymi słowy, gdyby powieść Wheelera była filmem, to kamera zawsze dyktowałaby rozwój opowieści, a nie na odwrót.

Innym problemem powieści jest forma, w jakiej Wheeler prowadzi nie tylko całościową narrację, a zwłaszcza obecne tu w nadmiarze sceny akcji. Autor opiera się wówczas na ekstremalnie krótkich zdaniach – balansujących nierzadko na granicy równoważników – grupowanych w ramach chłodnych sprawozdań. Masywne ciągi akcji otrzymują tu szereg statycznych ilustracji, raportowanych w stylu sprawozdań z kartoteki policyjnej. Rzućcie okiem na krótki fragment jednego z pierwszych rozdziałów, dobrze obrazujący, jak „Przeklęta” radzi sobie z przekazywaniem kluczowych dla fabuły informacji.

(...) Usłyszała dźwięk cięciwy. Gwizdnięcie. W szyję jelonka wbiła się strzała. Z koron drzew zerwało się stado kosów. Połączenie zostało przerwane. Nimue ogarnęła wściekłość. Odwróciła się. Zobaczyła Jossego, jednego z bliźniaków pasterza. Tryumfował. Znów spojrzała na zwierzę: leżało na ziemi. Jego oczy błyszczały pustką. (...)

Nawiązując do rodowodu ilustratora Franka Millera, moglibyśmy powiedzieć, że powieść często czyta się jak rozwlekły scenariusz do komiksu, naszkicowany przez autora, który liczył, że znajdzie się ktoś, kto nada tym zdawkowym opisom bardziej plastyczną kubaturę. Bylibyśmy natomiast w błędzie, gdybyśmy zdecydowali się zrzucić prostotę narracji na karb przynależności gatunkowej. Powieści young adult nie muszą wszak stać na poziomie niższej półki fanfikcji z WattPada, prawda? Przekonaliśmy się o tym chociażby z bestsellerowej serii Christophera Paoliniego, który miał albo znakomitych redaktorów, albo po prostu wyraźną wizję świata przedstawionego i jego mieszkańców. Swoją drogą, z tym nastoletnim targetem wiekowym „Przeklętej” to sprawa też nie jest wcale tak oczywista, bo Wheeler co rusz wypełnia wszechobecną suchotę wybuchami groteskowej przemocy (na czele z wyrywanymi na żywca zębami i martwymi noworodkami o trzech twarzach), które całkowicie do całej reszty nie przystają.

Inna sprawa, że za niemałą część porażki „Przeklętej” odpowiada praca polskiej tłumaczki. Nie, żeby poprawna translacja mogła nadać powieści Wheelera więcej polotu czy odratować siłę wyrazu, ale wiele fragmentów powieści stało się w rodzimym przekładzie zwyczajnie dezorientujące, często niemal nieczytelne. Każdemu, kto zaopatrzył się w egzemplarz „Przeklętej”, szczerze polecam porównanie tłumaczenia siódmego rozdziału z udostępnionym w sieci tym samym fragmentem w oryginale.

Pozytywów płynących z „Przeklętej” doszukamy się w zasadzie niemal wyłącznie w formie wydania, choć w połączeniu z zawartością całość zakrawa raczej na dość kiepski żart. Ilustracje Franka Millera – te pokolorowane, bo pozostałe ni w ząb nie uzupełniają treści – gorzko przypominają, czym poprawna reinterpretacja mitów arturiańskich przy współpracy z twórcą kultowych „300” mogła być, a czym – jak wiemy już po kilku pierwszych rozdziałach – się niestety nie stała. „Przeklęta” działa o tyle tylko skutecznie, że wzmaga apetyt na pełnokrwistą fantastykę, która zdoła umiejętnie przetworzyć niezwykłe bogactwo materiału źródłowego. Nie ma natomiast wątpliwości, że tym razem się nie udało i to spektakularnie.

Ocena: 1+/6

zdj. Wydawnictwo Znak