„V-Wars” – recenzja serialu. To ja już wolę „Zmierzch”...

5 grudnia na platformie Netflix zadebiutował serial „V-Wars”, w którym główną rolę zagrał Ian Somerhalder znany doskonale fanom telewizyjnych produkcji Zagubieni” i Pamiętniki wampirów”. Czy warto zainteresować się nową horrorową pozycją Netfliksa?

Role wampirów w filmach i serialach głównie przeznaczonych dla nastoletnich widzów zazwyczaj nie przynoszą szczęścia w dalszej karierze aktorskiej – wystarczy przyjrzeć się całej obsadzie popularnej, swego czasu, sagi „Zmierzch”, z której jedynie Robert Pattinson swoimi coraz lepszymi kreacjami sprawia, że na jego widok coraz mniej osób mówi: „O, to ten wampir!”. Z  podobnym problemem ma do czynienia gwiazda „Pamiętników wampirów”, Ian Somerhalder. Jednak on, w odróżnieniu od przyszłego Batmana, nie zamierza odcinać się od tematu legendarnych stworzeń i pod koniec 2019 roku możemy oglądać go w nowym serialu Netflixa, którego przewodnim tematem jest, oczywiście, wysysanie krwi.

„V-Wars” opowiada historię szanowanego doktora Luthera Swanna (Ian Somerhalder), którego najlepszy przyjaciel, Michael Fayne (Adrian Holmes), pod wpływem tajemniczej choroby zmienia się w przerażającego krwiopijcę. Wirus rozprzestrzenia się w zatrważającym tempie, prowadząc do podziału społeczeństwa na mordercze bestie i „normalnych” ludzi, którzy muszą podjąć wspólną decyzję, czy próbować uleczyć tych nieszczęśników, czy wybić ich co do ostatniego. Tymczasem Fayne i jego banda nie zamierzają iść na żadną ugodę i tworzą swój Naród Krwi, uważając siebie za nowy gatunek człowieka.

W obecnej erze kina i wszelkiego rodzaju streamingu, gdzie temat wampirów odmieniono już chyba przez wszystkie przypadki, ciężko zrobić serial, który będzie czymś zupełnie nowym, a przede wszystkim zaciekawi widzów. Oglądając „V-Wars”, niestety dość często można odnieść wrażenie, że gdzieś już się to widziało, przez co większość scen ani nie budzi przerażenia, ani jakiejkolwiek ekscytacji. Bardziej upiorny wygląd krwiopijców niż w innych tego typu produkcjach, zamiast być atutem, jeszcze bardziej zaniża szansę na pozytywny odbiór serialu, ponieważ w kilku scenach wygląda to jak słabe efekty specjalne kina klasy B. Chociaż nawet te bardzo niskobudżetowe dzieła potrafią czasem sprawić, że nie chcemy odchodzić od ekranu, pokazują nam wciągającą historię, kreują bohaterów, którym kibicujemy i chcemy wiedzieć, jak zakończy się ich przygoda. I tu właśnie leży jeden z moich największych zarzutów w stronę twórców „V-Wars”.

vwars2.jpg

Fabuła serialu pędzi jak szalona, totalnie ignorując czas, który powinna przeznaczyć na zbudowanie relacji między postaciami oraz naszej sympatii do nich. W to, że nasi dwaj główni bohaterowie są najlepszymi przyjaciółmi, musimy uwierzyć na słowo i co chwilę najlepiej sobie o tym przypominać, ponieważ łatwo jest o tym zapomnieć. Jeszcze gorzej wyszło wprowadzenie wątków miłosnych – zastanawiam się, kiedy ostatnio widziałem tak na siłę wciśnięty wątek homoseksualny i nie mogę znaleźć odpowiedzi. Jeśli fabuła pędzi, to nie mam słów na to, żeby określić, jak szybko przechodzimy przez kolejne etapy związku dwóch bohaterek. Istny sprint. Cały scenariusz jest pełen dziur i nielogicznych wydarzeń – tak wiele razy musimy przymykać oko, że najlepiej całkowicie jedno i drugie zamknąć.

Co do warstwy aktorskiej serialu, to również tu nie jest kolorowo. Ian Somerhalder otoczony mało znanymi szerszej (w sumie i węższej) publiczności aktorami wcale nie błyszczy, jak przystało na taką gwiazdę. Grany przez niego Luther Swann biega przez 10 odcinków z jedną i tą samą miną, mając przy okazji takie wahania osobowości, że w ciągu kilku minut z przestraszonego doktorka potrafi zmienić się w godnego rywala dla Terminatora. Co ciekawe, idol nastolatek dostał do wyreżyserowania jeden z odcinków i trzeba przyznać, że był on jednym z lepszych w całym serialu, więc nie wszystko w jego wykonaniu było tak bezpłciowe i nudne. Jeśli kogoś z obsady można pochwalić, to zdecydowanie serialowe siostry grane przez Laure Vandervoort i Kimberly-Sue Murray. Aktorki robią, co mogą, jednak ciężko jest walczyć im z tak słabym scenariuszem i tym, że dostają tak mało czasu ekranowego.

Podsumowanie

Trudno jest uwierzyć, że „V-Wars” okazało się tak nudnym i momentami pozbawionym sensu serialem, skoro jego podstawą była seria komiksów Jonathana Maberry'ego o tym samym tytule. Produkcja wygląda, jakby jej materiałem źródłowym nie było dzieło popkulturowe, a to, co się przyśniło twórcom po wieczornym maratonie „Czystej krwi”. Koniec końców Somerhalder w obsadzie, budżet Netfliksa i efektowne zakończenie, choć zrobione na siłę jak cały pierwszy sezon, sprawia, że pewnie doczekamy się kontynuacji tego serialu. Tym, którzy czekają, zazdroszczę dobrej zabawy podczas oglądania, a ja tymczasem podsumuję pierwszy sezon „V-Wars” mianem słabego supportu przed „Wiedźminem”.

Ocena: 2/6

źródło: zdj. Netflix