W starym kinie #7: „Kleopatra”

Zapraszamy na kolejną wyprawę do burzliwych czasów systemu studyjnego, pierwszych gwiazd kina, wielkich spięć na linii producent-reżyser, Kodeksu Haysa oraz wyraźnie widocznych granic między dobrem a złem. W cyklu „W starym kinie” omawiamy filmy z okresu klasycznego kina hollywoodzkiego, które godne są Waszej uwagi. Dziś skupimy się na „Kleopatrze”, dramacie historycznym z 1934 roku w reżyserii Cecila B. DeMille’a.

Losy najsłynniejszej egipskiej królowej od dawien dawna rozpalają wyobraźnię rozmaitych twórców światowej kultury. Od średniowiecza, poprzez renesans, aż po późniejsze wieki ze szczególnym uwzględnieniem epoki wiktoriańskiej, odmienne i często niejednoznaczne portrety Kleopatry wyznaczały swoiste clue wizerunku kontrowersyjnej władczyni kraju faraonów. Wśród otaczających ją tematów i motywów, wokół których od zarania dziejów podtrzymywano jej legendę, przed szereg zdaje się wysuwać jeden – być może w obecnych czasach bardziej klarowny niż kiedykolwiek – jej uwodzicielski charakter. Nietrudno zatem domyślić się, dlaczego ta prekursorska kobieta fatalna stała się tak wdzięcznym tematem dla amerykańskich filmowców. Pierwsze produkcje z jej udziałem sięgają czasów kina niemego. Debiut Kleopatry na dużym ekranie datuje się na rok 1912, a już pięć lat później królowa doczekała się kolejnej wersji, tym razem w interpretacji Thedy Bary – jednej z czołowych gwiazd-symboli seksu kina sprzed epoki dźwięku. Film z 1934 roku był pierwszym, który obdarował ją głosem, i pomimo istnienia molocha z 1963 w reżyserii Josepha L. Mankiewicza do dziś dla wielu adoratorów klasycznego Hollywoodu pozostaje tym najbardziej udanym.

Za główną przyczynę tego śmiałego stanowiska większość pochlebców dzieła wskazuje na osobę jego naczelnego stwórcy, legendarnego producenta/reżysera Cecila B. DeMille’a. DeMille – niezaprzeczalny pionier i lider amerykańskiego przemysłu filmowego, będący w istocie jednym z jego założycielskich ojców – był nieprzejednanym specem od gigantycznych, realizowanych z rozmachem epickich obrazów biblijnych i historycznych. Uznawany dziś za najbardziej dochodowego twórcę z Hollywood, DeMille jak mało kto w historii kina przyczynił się do jego przeobrażenia w wielofunkcyjną, kolosalną maszynę mnożącą dolary w tempie, o jakim nie śniło się przyszłym Spielbergom, Lucasom czy Scottom. Dzięki jego „Mężowi Indianki” amerykańska kampania filmowców-pasjonatów ruszyła na zachód (był to pierwszy w historii film fabularny nakręcony w Hollywood), a sukces tego obrazu doprowadził do założenia Paramount Pictures. Zaskakujące jest to, że dziś, w dobie goszczących bez przerwy na ekranie ogromnych filmowych przedsięwzięć, w których superbohaterskie zbroje zastępują te antyczne, mało kto o DeMille’u pamięta.

backdrop-1920.jpg

Niezależnie od obszernych osiągnięć Amerykanina, jego twórczość była nagminnie poddawana krytyce. Niejednokrotnie zarzucano mu płytkość, brak talentu czy dostrzegalnego artyzmu. Nawet przez wojujących w kinie w latach 60. francuskich krytyków Cahiers du Cinéma jego ewidentnie widoczna autorska precyzja została pominięta na rzecz takich amerykańskich twórców jak Nicholas Ray lub Raoul Walsh. Prawdą jest, że filmom DeMille’a brakuje czasem odpowiedniego twórczego pazura rozdzielającego wizualną barokową otoczkę od nieskomplikowanych i banalnych scenariuszy, ale sam autor nigdy nie udawał, że jego dzieła nie są kierowane bezpośrednio do mas. Tak też jest w przypadku „Kleopatry”. Obrazowi daleko do dramatów Szekspira czy George’a Bernarda Shawa. Oparty na adaptacji wydarzeń pióra Bartletta Cormacka scenariusz napisany przez Waldemara Younga i Vincenta Lawrence’a traktuje materiał historyczny z lekkością charakterystyczną operze mydlanej.

Kleopatrę (Claudette Colbert) poznajemy w momencie sporu z Ptolemeuszem o władzę w Egipcie. Do wywiezionej na pustynię królowej docierają wieści o przybyciu do Aleksandrii poszerzającego granice swego imperium Juliusza Cezara (Warren William). Kleopatra wraca do miasta, by wkupić się w łaski rzymskiego wodza. Chcąc odsunąć brata od władzy, oferuje Cezarowi możliwość dotarcia do Indii. Zaintrygowany postacią władczyni Rzymianin godzi się na jej warunki, po czym wyruszają do stolicy imperium mimo powszechnego niezadowolenia obywateli. Cezar zostaje zamordowany przez swoich senatorów, co skutkuje powrotem Kleopatry do Egiptu. Obwiniający królową za śmierć Cezara Rzym wysyła w jej kierunku Marka Antoniusza (Henry Wilcoxon), licząc, że nowy władca zdoła pojmać kobietę. Dzieje się jednak inaczej. Uwodzicielska Kleopatra ponowie owija sobie Rzymianina wokół palca, ukazując mu splendor i przepych, jaki jest mu w stanie zaoferować jako królowa. Rządzący zakochują się w sobie bez pamięci, na co Rzym reaguje gniewem.

colbert.png

Z całą pewnością siła produkcji DeMille’a najwyraźniej koncentruje się w starannie przygotowanym i inteligentnie przemyślanym tle. Obraz zachwyca ogromem konstrukcji, zdobnictwem detali i wprost wypływającym z ekranu luksusem, jednak bajecznie bogata scenografia byłaby niczym bez jej żywych elementów. Wprowadzający życie do pysznego krajobrazu aktorzy, z odgrywającą rolę Kleopatry Claudette Colbert na czele, spisują się w znacznej mierze świetnie i nadają tej bądź co bądź taśmowej opowieści kupę charakteru. Nawet na tle dekoracyjnych wspaniałości zmagająca się na planie z problemami zdrowotnymi Colbert jest w stanie skupić całą uwagę widza na sobie. Aktorka, która w 1934 przeżyła przypuszczalnie najlepszy rok w swojej karierze (oprócz roli Kleopatry występy w „W niewoli dżungli”, „Imitacji życia” oraz fenomenalnych „Ich nocach”, za które otrzymała Oscara), jest tutaj magnetycznie poruszająca, kokieteryjna i czarująca, a przy tym bardzo ludzka i zaskakująco dowcipna. Wówczas równie popularny jak Colbert, wcielający się w Cezara William imponuje charyzmą oraz aktorską dyscypliną sprawdzającą się doskonale w rolach takich jak ta. Odstając nieco od reszty głównych postaci, Marek Antoniusz w kreacji Wilcoxona wydaje się być natomiast interpretacją nie tyle nietrafioną, co słabo przemyślaną. Być może bardziej winny jest tu scenariusz, ale rola Antoniusza sprawia, że kiedy ten bryluje na ekranie, „Kleopatrę” od pierwszej lepszej telenoweli dzieli niewiele.

Film DeMille’a jest w gruncie rzeczy intrygującą mieszanką kiczu idącego tu (dość zgodnie zresztą) w parze z patetycznym przepychem. Modernistyczny look wystroju wnętrz spod znaku art déco autorstwa genialnego Hansa Dreiera w połączeniu ze starożytną ornamentyką kostiumów zaprojektowanych przez Travisa Bantona (jednego z najważniejszych filmowych projektantów Złotej ery Hollywood) zachwyca pomysłowością nieprzerwanie od lat 30., a poszczególne sekwencje filmu, jak np. scena uwodzenia Antoniusza przez Kleopatrę na barce, stanowią wzorowy przykład wykorzystania przestrzeni w kinie. Powstała na granicy wejścia w życie Kodeksu Haysa „Kleopatra” sprytnie obeszła produkcyjne ograniczenia, wykorzystując swe walory nie tylko na rzecz efektowności obrazu, lecz także historii. Dzięki temu możemy ją dziś podziwiać w pełnej krasie. Sama kobieta jawi się w filmie jako rozdwojona między podporządkowaniem swej pozycji a niezależnością własnych wyborów. Ciekawe, czy kino jeszcze się o nią upomni.

W Polsce „Kleopatra” z 1934 roku nie doczekała się żadnego wydania fizycznego. Miłośnicy jakości Full HD mogą jednak sięgnąć po zagraniczne wydania ze Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii. W drugim z krajów produkcja Cecila B. DeMille’a doczekała się nawet steelbooka, ale jest on już trudno dostępny.

zdj. Paramount Pictures