„White Lines” – recenzja serialu. Ciężko jest lekko żyć...

Od 15 maja na platformie Netflix możecie oglądać serial pod tytułem „White Lines”, za który odpowiada Álex Pina, scenarzysta „Domu z papieru”. Czy warto zainteresować się produkcją z Laurą Haddock w roli głównej? Przekonajcie się w naszej recenzji.

Słoneczne wybrzeża, krystalicznie czysta woda, trwające całą noc imprezy i setki szalonych, radosnych twarzy. Zważywszy na obecnie panującą sytuację, nie jest to prawdopodobnie opis Twoich tegorocznych wakacji. Aczkolwiek Netflix, współpracując z ludźmi „maczającymi swoje palce” przy produkcji „Domu z papieru” i „The Crown” – chcąc nie chcąc – przychodzi z ratunkiem, emitując swój najnowszy serial, którego akcja rozgrywa się na malowniczej Ibizie. „White lines” to trwająca blisko 10 godzin ucieczka od zamknięcia w domach, okazja by nacieszyć swoje oczy widokiem piękniejszym od ścian pokoju, a umysł przenieść w zupełnie inny kurort niż „Los Balkonos”. Jednak nic co piękne nie trwa wiecznie. Bardzo szybko, bo już na etapie pierwszych trzech odcinków, do głowy przychodzi myśl, że znacznie lepsze samopoczucie przyniosłoby oglądanie filmu dokumentalnego o urokach hiszpańskiej wyspy. Cudowny krajobraz, który miał być tylko dodatkiem do fabuły, jest głównym elementem trzymającym nas przy ekranie.

Promienie słońca widzimy już od pierwszych scen, gdy to Zoe (Laura Haddock) wraz ze swoim mężem przybywa na Ibizę w celu zidentyfikowania zwłok. Jak się okazuje, swojego brata, który przed śmiercią był najpopularniejszym DJ-em na wyspie. Dziewczyna, dowiedziawszy się, że według hiszpańskiego prawa sprawa jest już zamknięta, postanawia poprowadzić własne śledztwo. Prawda prowadzi Brytyjkę do – obcego dla niej – świata klubów, narkotyków i seksu. A ogrom kłamstw i tajemnic zmusza do zmierzenia się ze swoją ciemną stroną, w miejscu, gdzie każdy żyje na krawędzi, nie przejmując się jutrem.

W każdej możliwej zapowiedzi tego serialu, powtarzało się jedno zdanie – „Scenariusz twórcy Domu z papieru”. Co oczywiście jest bardzo przemyślanym i udanym chwytem marketingowym, nic tak nie podkręci licznika wyświetleń, jak nastoletnia grupa fanów Nairobi, Rio czy Tokio. Aczkolwiek wierzyłem, że ambicje Álexa Piny są na tyle duże, aby jego scenariusz nie był tylko magnesem na sympatyków jego poprzedniego dzieła, a czymś zupełnie nowym, świeżym i równie dobrym, co pierwsze dwa sezony przygód Profesora i spółki. Niestety, scenarzysta nie zabrał ze sobą na plan zdjęciowy jednej ważnej rzeczy, którą zostawił gdzieś pod Hiszpańską Mennicą Narodową – logiki. Prawdopodobnie Wasze poirytowanie bezsensownym zachowaniem głównej bohaterki sięgnie zenitu. Najgorsze jest to, że nie podejmuje głupich decyzji dlatego, że jest kreowana jako ta niezbyt inteligentna, tylko dlatego, że słaby scenariusz potrzebuje tego, by ruszyć dalej. Z tego względu niektóre nagłe zmiany w zachowaniu postaci mogą dziwić. Konstrukcyjnie odcinki niczym nie różnią się od tego, co oglądaliśmy przez 4 sezony „Domu z papieru”. Oczywiście jest to zupełnie inna tematyka, ale Álex Pina wciąż wpada w ten sam schemat tworzenia historii, uważając chyba, że to, co raz się sprawdziło, będzie cały czas przynosić sukces. Panie Hiszpanie, to jest już nudne! Prawie każdy epizod rozpoczyna scena finałowa, następnie przez około godzinę oglądamy, jak do danego wydarzenia doszło, przeplatając teraźniejszość z retrospekcjami. Brzmi znajomo? No właśnie.

W „White Lines” spoiwem łączącym wszystkich bohaterów jest tajemnicza postać legendarnego DJ-a z Manchesteru, którą z odcinka na odcinek poznajemy bardziej, z każdej, nawet tej najciemniejszej, strony. Dlaczego legendarny? W zasadzie nie wiadomo, serial nie zamierza tłumaczyć, czym wyróżnia się na tle pozostałych kolegów z branży. Musimy uwierzyć na słowo, że po prostu „ma to coś”. To stwierdzenie, że Axel ma w sobie coś niezwykłego, pada praktycznie za każdym razem, gdy nasza główna bohaterka poznaje kolejnych znajomych swojego brata. Twórcy od początku dają nam do zrozumienia, że nie jest to zwykły chłopak, każda osoba chwilę, w której słyszy o Axelu Collinsie, czci minutą zadumy i patrzeniem w horyzont, po czym jeszcze raz melancholijnie powtarza jego imię i nazwisko. W pewnym momencie wygląda to już zabawnie. Wracając jednak do meritum, gdy już uwierzymy w to, że mamy do czynienia z niebanalną personą, serial odkłada ją na bok i przez pewien czas kompletnie się nią nie interesuje. Przez 2-3 odcinki tajemniczą, kryminalną produkcję zamieniamy na coś na wzór hiszpańskiej telenoweli o nieszczęśliwej miłości osób z dwóch różnych światów. Można w pewnej chwili odnieść wrażenie, że jest to najlepszy wątek serialu, przynoszący najwięcej emocji. I na tym powinniśmy już skończyć dyskusję nad tym, czy „White Lines” to serial godny polecenia. Jeśli w serialu, który reklamuje się wielką tajemniczą zagadką, narkotykami, morderstwem i szalonymi ludźmi, najbardziej emocjonującym wątkiem jest love story typu „ogień i woda”, które w kinie widzieliśmy już wiele razy, to chyba nic więcej nie trzeba dodawać.

Wszystko dlatego, że Álex Pina i reszta twórców kompletnie nie potrafią poprowadzić historii Axela w ciekawy sposób. Rozciągają tę mało skomplikowaną opowieść na dziesięć odcinków, wprowadzając kilka pobocznych wątków, które nie wnoszą nic, oprócz zakłócenia całego tempa serialu. Przez to, że na kilka epizodów główna oś historii odkłada na bok tajemniczo zamordowanego DJ-a – wydawałoby się swój fundament. Napięcie i emocje, które powinienem czuć, gdy zbliżam się do finału, gdzieś się rozsypują, przez co czekałem na ostatnią scenę już tylko z czystej ciekawości. Samo zakończenie strasznie rozczarowuje – oglądałem cały serial z nadzieją, że chociaż finał wynagrodzi mój trud i pozwoli stwierdzić, że spędziłem tyle godzin, oglądając coś przynajmniej niezłego. Nic bardziej mylnego. Znając powody mordercy oraz rozwiązanie śledztwa, które i tak naszej amatorskiej „pani detektyw” wyszło przypadkiem, całe to budowanie atmosfery wokół tego, że jest to ekscytujące dochodzenie z mrożącym krew w żyłach finałem – wygląda śmiesznie. Opowieść o Axelu Collinsie jest na tyle prosta, że spokojnie mogłaby być podana w formie dwugodzinnego filmu. Decydując się na serial, twórcy nie tylko zniszczyli całe emocjonalne napięcie, rozciągając tę historię do granic możliwości, ale też użyli tanich chwytów, które miały utrzymać uwagę młodego widza. Dużo zatem w „White Lines” narkotyków przedstawionych jako źródło dobrej zabawy, długich ujęć imprez i nagości. Zwłaszcza to ostatnie najbardziej razi w oczy, ponieważ jest przesadnie używane. W każdym odcinku przynajmniej jedna para musi uprawiać seks, a kilka kobiet bawić się nad basenem bez jakiegokolwiek bikini. Kwintesencją tego, o czym mówię, jest kilkuminutowa scena orgii na końcu pilotowego odcinka, która nie wnosi do serialu kompletnie niczego. Dokładnie tak, jak „White Lines” do mojego życia.

Ocena: 2/6

zdj. Netflix