Zakonnica - recenzja filmu

Wspaniale wyreżyserowany, wstrząsający, elektryzujący i głęboko traumatyzujący – takimi przydomkami można by obdarzyć „Dziedzictwo. Hereditary” – horror z Toni Colette sprzed kilku miesięcy. Z innej beczki – wczoraj miejsce miała premiera „Zakonnicy”, najnowszej opowieści z uniwersum „Obecności”. My film już widzieliśmy, zapłakaliśmy, a teraz zapraszamy Was do lektury naszych wrażeń.

Jeszcze jeden prequel? No dobrze...

„Zakonnica” w reżyserii Corina Hardy'ego podąża przetartym wcześniej przez laleczkę Annabelle tropem horrorowych origin story. Tym razem poznajemy genezę demonicznego Marilyna Mansona w habicie, którego mogliście zobaczyć w roli głównego antagonisty małżeństwa Warrenów w drugiej „Obecności” (swoją drogą – naprawdę przyjemnym filmie). Nowy wyziew fast foodu kina grozy przenosi akcję do Rumunii lat pięćdziesiątych. Po śmierci jednej z mieszkanek odciętego od świata klasztoru główna bohaterka, zakonnica-nowicjuszka Irene i straumatyzowany wydarzeniami z przeszłości Ojciec Burke (nieciekawa wersja księdza z „Egzorcysty”) usiłują ustalić źródło Zła, które zalęgło się w starej świątyni.

Zgodnie z doniesieniami sprzed paru miesięcy „Zakonnica” miała zamieszać nieco w formule „Obecnowersum”, a przede wszystkim – położyć, względem „Annabelle” i „Annabelle 2”, większy nacisk na stronę fabularną. Patrząc na efekt: koszmarnie nadęte dialogi, fontanny ekspozycji i coraz to bardziej żenujące decyzje scenariuszowe, nie sposób dojść do wniosku, że owe zapowiedzi zostały wypełnione. Krótko po wprowadzeniu postaci niejakiego Francuzika (odpowiedzialnego za komizm, którego film tu i ówdzie się podejmuje) można odnieść wrażenie, że – gatunkowo rzecz biorąc – „Zakonnica” znajduje się na rozdrożu. Po lewej stronie rysuje się ścieżka świadomego i groteskowego komedio-horroru. Po prawej – droga kina pseudo-poważnego, lekko nadętego i zupełnie ślepego na własny absurd. Co ciekawe, gdyby narracja zdecydowała się podążyć tą pierwszą (czego – naturalnie – nie czyni), to w gruncie rzeczy coś mogłoby z tego filmu jeszcze być. Nie brakuje tu bowiem scen, które przy odrobinie dystansu mogły wejść w skład całkiem zabawnego i jednocześnie szalonego obrazu rodem z „Martwego zła”. Niestety, gdy staje przed rzeczonym wyborem, „Zakonnica” zakasa habit i śmiałym krokiem biegnie w stronę tak dobrze we współczesnym horrorze znaną.

zakonnica-003.jpg

Strach nie jest uczuciem, które pojawia się podczas seansu filmu Hardy'ego. Nie, nie mówię tego, by zachwalać własną odporność na kino grozy – drżałem na pierwszej „Obecności”, piszczałem na „Dziedzictwie” i nie mogłem wymazać obrazów spod powiek po „Coś za mną chodzi”. Zabiegi, których podejmuje się opowieść o demonie w klasztorze, to niestety nic więcej, ale jeden niesławny jumpscare za drugim, bez żadnej trwałej atmosfery, bez najmniejszego suspensu. Co więcej, nie są to nawet dobre jumpscare'y, ale takie, które każdy widz wyczuje na kilometr. Ewidentność ową wzmaga dodatkowo fakt, że mniej więcej od połowy „Zakonnica” zaczyna plagiatować również samą siebie, bez końca stosując te same, żmudne ruchy kamery. W ciągu półtorej godziny obraz Hardy'ego nieustannie chłoszcze po twarzach kwadransami kilometrowych spacerów po ciemnych korytarzach, pustych cmentarzach i ziejących złem piwnicach, w których nie ma ani Boga, ani czegokolwiek ciekawego.

Ponadto, tytułowa „Zakonnica” – demon, znany również jako Valak – jest bodaj najnudniejszym antagonistą, z jakim przyszło zmagać się bohaterom świata „Obecności” (a przy Annabelle znaczy to naprawdę niemało). Początkowo przedstawiona jako niemalże Zło Ostateczne, Zakonnica wkrótce staje się tylko ciemną figurą, która raz stoi za plecami, innym razem ucieka korytarzami, a w przypadku bezpośredniej konfrontacji z którymś spośród protagonistów zapomina o swojej paranormalnej naturze na rzecz podduszania, niczym rozczarowująco ludzki psychopata, i ryczenia, niczym dzikie zwierzę. Biorąc pod uwagę, jak szokująco bezowocne okazują się mordercze zdolności Zakonnicy, trudno nie dojść do wniosku, że skuteczniejszym dla niej i ciekawszym dla widzów byłoby, gdyby zdecydowała się na przykład wpuścić do klasztoru niedźwiedzia.

zakonnica-02-min.jpg

Od strony wizualnej też nie ma tu niestety rewelacji. W przeciwieństwie do drugiej „Annabelle”, której zdjęcia rekompensowały w pewnym stopniu kiepski scenariusz, „Zakonnica” nie oczarowuje i w najmniejszym stopniu nie operuje ciemnością z równym porcelanowej koleżance skutkiem. Jedynie samotna ścieżka dźwiękowa Abla Korzeniowskiego zasługuje na wyróżnienie, bowiem wtłacza prawdziwie gotyckiego ducha tam, gdzie nie udało się to i reżyserowi i operatorowi i scenarzyście i aktorom.

Kilkanaście przydługich, repetytywnych sekwencji wieńczonych miałkimi „skokostrachami” i sklejonych namiastką fabuły. „Zakonnica” to najsłabszy spośród wszystkich prequeli i spin-offów „Obecności”, nieodznaczająca się absolutnie niczym, odstraszająca kalka wszystkich grzechów współczesnego kina grozy.

Ocena: 2/6

źródło: zdj. Warner Bros.