DOBRE ZŁEGO POCZĄTKI #1 „RoboCop”

Naciski ze strony studia? Za mały budżet? A może za duży? Zmiana reżysera? Aktorów? Brak scenariusza? Czy po prostu brak czasu? Niektóre serie filmowe pomimo obiecujących początków, szybko złapały zadyszkę i pogubiły się nie potrafiąc udźwignąć ciężaru własnej legendy. W tym cyklu przyjrzymy się niektórym z nich.

„Żywy lub martwy pójdziesz ze mną”

W trakcie przygotowań do napisania tego tekstu zastanawiałem się gdzie i kiedy po raz pierwszy usłyszałem powyższą kwestię. Ku mojemu zdziwieniu, nie wychowałem się na filmie z 1987 roku, a na emitowanym w TV Polsat kanadyjskim serialu z 1994, po części na kreskówce z 1988 roku, a także nieudanym sequelu z 1993. Co ciekawe, wszystkie te produkcje (wraz z późniejszym „Robocop Prime Directives”) zaczynają się w dość podobny sposób, to jest: terroryści przetrzymują zakładników w jakimś budynku, policja robi obławę na zewnątrz, a Robocop pojawia się na miejscu jako ostatni, rozprawiając się bardzo szybko z przeciwnikami.

Wspomniana kreskówka to typowy, mający na celu wzrost sprzedaży zabawek, produkt końca lat 80. niewyróżniający się, poza głównym bohaterem, absolutnie niczym. Telewizyjny serial zaplanowany jako bezpośrednia kontynuacja pierwowzoru, wygładzony na potrzeby telewizji (chociaż moim zdaniem cenzura była wtedy łagodniejsza lub po prostu w niektórych momentach „przycięła komara”) to również relikt przeszłości i niech spoczywa w pokoju telewizyjnych archiwów, gdzieś między „Airwolfem” i „Drużyną A”. W to samo pudełko możemy też włożyć „Prime Directives” i nikt nie będzie płakał z dezorientacji.

Po takim starcie jeszcze większe wrażenie zrobił na mnie…

RoboCop” (reż. Paul Verhoeven, 1987)

Film w reżyserii debiutującego w tamtych czasach w Hollywood Paula Verhoevena to dzieło ponadczasowe i wciąż, niestety, bardzo aktualne. Bohaterem jest młody policjant Alex Murphy, jeden z ostatnich szlachetnych mundurowych w futurystycznym Detroit. Feralny patrol przeniesionego na nowy posterunek funkcjonariusza okazuje się być jego ostatnim. Przynajmniej w obecnej formie. Sprawująca władzę nad miastem korporacja OCP, postanawia wykorzystać nadarzającą się okazję i zaimplementować do swojego projektu „funkcjonariusza-robota” element ludzki. Murphy zyskuje więc nowe, cybernetyczne ciało i rusza na nierówną walkę z szalejącą przestępczością miasta Detroit, w tym ze wciąż pozostającymi na wolności własnymi oprawcami. W miarę postępu śledztwa wychodzi na jaw, że kto inny pociąga za sznurki. „Superglina” (to polski tytuł telewizyjny) jest produkcją niepozbawioną humoru skąpaną jednak w dość mrocznych i brutalnych tonach. Co tu dużo pisać. Scena egzekucji Murphy'ego to jedna z bardziej brutalnych scen jakie dane było mi oglądać w życiu.

To zasługa nie tylko doskonałych efektów praktycznych, bezkompromisowej reżyserii, ale przede wszystkim samego Petera Wellera, który przecież pojawia się na ekranie zaledwie kilka scen wcześniej i ma bardzo mało czasu, by zaskarbić sobie sympatię widza. Na tym nie kończy się jego kreacja. Zakuty w blaszany kombinezon ma mniej dostępnych środków wyrazu niż aktorzy wcielający się w np. Batmana. W kwestii poruszania się w kostiumie lwią część roboty wykonali specjaliści od dźwięku, ale wystarczy porównać późniejszych odtwórców roli, by zobaczyć ile w tym zasługi Wellera. Reszta obsady prezentuje się równie dobrze. Nancy Allen wypada bardzo wiarygodnie jako oficer Anne Lewis, funkcjonariuszka twardsza niż niektórzy jej koledzy z komisariatu. Miguel Ferrer jako kokainista-karierowicz Bob Morton, sprawdza się jak zwykle świetnie w tego typu rolach. Prawdziwą perłą jest natomiast Kurtwood Smith, tworzący z dość papierowej postaci przywódcy gangu Clarence'a Boddickera, autentycznie przerażający czarny charakter.

Doskonały motyw przewodni autorstwa Basila Poledourisa wspaniale domyka całość i choć efekty animacji poklatkowej dość szybko się zestarzały, to wciąż mówimy tu o arcydziele gatunku.

RoboCop 2” (reż. Irvin Kershner, 1990)

Pierwszy film odniósł spory jak na owe czasy sukces finansowy, a zatem studio zleciło przygotowanie sequela, by kuć blaszaka, póki gorący. Dwukrotnie zwiększono budżet, a na planie zameldowali się odtwórcy głównych ról oraz część ekipy. Nie powrócili natomiast reżyser, scenarzyści i kompozytor (co odkryłem dopiero przy niedawnym rewatchu i uważam to za przykład efektu Mandeli:)). Znaleziono jednak godne zastępstwo: Irvina Kershnera (twórcę „Imperium Kontratakuje” — jednej z najlepszych kontynuacji w historii kina), Walona Greena i Franka Millera (debiutującego w świecie kina uznanego twórcę komiksów) oraz zdobywcę Oscara Leonarda Rosenmana.

To naprawdę mogło się udać. Robocop staje tym razem przed wyzwaniem pojmania ulicznego barona narkotykowego, sadystycznego Caina (w tej roli Tom Noonan) i członków jego kartelu, wśród których wyróżnia się, klnący jak szewc nastoletni Hob (Gabriel Damon). Tymczasem OCP pracuje nad nową hybrydą człowiek — maszyna, tym razem jednak szukając kandydatów wśród kryminalistów. Casting wygrywa oczywiście Cain, niestety twórcy robią z niego prawie niemą, uzależnioną od narkotyków komputerową głowę, zupełnie nie wykorzystując potencjału aktora, który kilka lat wcześniej wcielił się z powodzeniem w rolę psychopaty („Manhunter” Michael'a Manna). Szkoda też, że wątek prywatnych rozterek Murphy’ego zostaje szybko zamieciony pod dywan, bo scena jego konfrontacji z żoną jest jedną z najmocniejszych w całej serii. To od tego momentu dość wyraźnie zaznacza się cały problem z postacią. Bohater po prostu nie przechodzi żadnej przemiany. Chyba że mówimy o kolorze pancerza.

RoboCop 3” (reż. Fred Dekker, 1993)

Gdyby bandyci, zamiast bezsensownego wypróżniania magazynków w pancerz bohatera, po prostu zaczęli uciekać, z pewnością większość z nich uniknęłaby aresztowania. Przed TYM Robocopem może nie ma potrzeby ucieczki, ale na pewno warto trzymać się od niego jak najdalej. Alex Murphy wkracza do akcji w dwudziestej minucie filmu i już do końca pozostaje nieco zbędnym bohaterem drugoplanowym. Peter Weller opuścił ten tonący statek i w jego miejsce postawiono nieznanego nikomu Roberta Burke’a, który, mimo że niewiele ma tu do roboty i tak kładzie każdą scenę, a jego pożegnanie z oficer Lewis to już czyste kuriozum. Akcję śledzimy z punktu widzenia ruchu oporu, dręczonego przez specjalną jednostkę wysiedleniową o dumnie brzmiącej nazwie — Rehab. Tymczasem japońska korporacja, będąca od niedawna właścicielem OCP, wysyła swojego uzbrojonego w samurajski miecz człowieka od „brudnej roboty”, który okazuje się być nomen omen robotem. Poza ninja mamy tu też 8-letnią superhakerkę, uliczny gang, którego członkowie to połączenie Beebopa i Rocksteadiego z Edwardem Nożycorękim oraz odrzutowy plecak, dzięki któremu omawiane „dzieło” niebezpiecznie pikuje w stronę kreskówki, omijając kategorię filmu dla młodzieży. Powracający klasyczny motyw muzyczny stanowi jedyną zaletę tej produkcji. „Żywy lub martwy pójdziesz ze mną”? Nie, dziękuję.

„RoboCop” (reż. José Padilha, 2014)

Na tle powyższego zestawienia (pomijając niedościgniony oryginał) współczesny remake jawi się jako całkiem bezbolesna rozrywka. Powracają scenarzyści pierwszego filmu, jak i nieszczęsna kategoria PG-13, której mimo nacisków reżysera nie dało się wyperswadować studiu. Tytułowy bohater, tym razem o twarzy Joela Kinnamana, znów znajduje się w centrum uwagi, co nie jest tak oczywiste, biorąc pod uwagę liczbę gwiazd na drugim planie, w tym m.in. Michaela Keatona i Gary'ego Oldmana (którzy dla dobra ogółu powinni zamienić się powierzonymi im rolami). Wprowadzenie ewidentnie nawiązujące do „Dystryktu 9”, wiele obiecuje, ale z uwagi na nadmiar wątków i ograniczenia cenzuralne obietnice te nie zostają spełnione. Twórcy już w fazie preprodukcji za uczynienie z naszego poczciwego blaszaka czarnego cyber commando zebrali internetowe baty — co wcale nie dziwi. To trochę tak jakby Obcego pomalować na żółto. Ciekawym posunięciem jest zmieniony origin postaci, dotyczący jego wspomnień i relacji z rodziną. Wątek nie doczekał się solidnego rozwinięcia, padając ofiarą kolejnych scen akcji. Satyra polityczna, choć wciąż aktualna, nie jest tu też tak dobitnie zaznaczona jak w pierwowzorze. Pomimo wszelkich starań, film Padilhy to produkt mocno średni, żeby nie powiedzieć nijaki. Wątpię, żeby za kilka lat ktoś o nim pamiętał.

Mimo poruszania tematów takich jak narkomania, korupcja czy nawet próba odpowiedzi na pytanie „co takiego czyni nas człowiekiem”, seria coraz bardziej deewoluowała w mający podbić sprzedaż młodzieżowy akcyjniak. Bo dziedzictwo Robocopa to oprócz wyżej wymienionych produkcji także niezliczona ilość zabawek, komiksów i gier video. I choć właściciele marki próbowali kilkukrotnie rozwinąć franczyzę na małym lub dużym ekranie, nie wyszło z tego zbyt wiele dobrego.  Wielkie nadzieje wzbudził we mnie projekt „Robocop Returns” Neilla Blomkampa, który ostatecznie nie doczekał się realizacji. Może to jedna z tych historii, która nie potrzebuje rozwinięcia (a przynajmniej nie na płaszczyźnie filmowej)? Możliwe, że odpowiedź przyniesie nam nadchodzący serial od Amazon Prime. Możliwe, że ktoś właśnie popełnia przestępstwo.

zdj. MGM