„Krzyk” – recenzja spoilerowa. Czy Ghostface ma nam coś do przekazania w 2022 roku?

Na ekranach kin możecie oglądać już nową odsłonę „Krzyku”, kultowej serii slasherów zapoczątkowanej w 1996 roku przez Wesa Cravena. Jak po ponad dziesięcioletniej przerwie wypada powrót do świata zamaskowanego mordercy?

Napiszę to na wstępie – uważam „Krzyki” za najlepszą serię slasherów, jaka powstała. Czemu? Postaram się to uzasadnić w tej spoilerowej recenzji nowych „przygód” sympatycznego Ghostface'a. Zacznijmy od tego, że seria „Krzyk” od pierwszej części była pastiszem gatunku, ośmieszała modę na sequele, trylogie i absurdy produkcyjne Hollywood, by powrócić do korzeni pierwszej części w czwartej odsłonie z 2011 roku. Wydawało się, że tamtym filmem Wes Craven w udany sposób schował maskę Ghostface'a w szafie na dłuższy czas. Jednak twórcy „Zabawy w pochowanego”, czyli Matt Bettinelli-Olpin i Tyler Gellett, pokazali, jak bardzo się myliłem. Chociaż czy ostatnie 10 lat w świecie kina i horroru, to nie był czas sporych zmian?

Tym razem mamy tu do czynienia z requelem (pojęcie, którego używają sami bohaterowie), czyli historią, która bierze wątki z pierwszej części i kontynuuje je na swoją modłę. Tak, jak to było chociażby w ostatnich dwóch częściach „Halloween” od Davida Gordona Greena. Zapamiętajcie to słowo – „requel”. Pewnie na dobre zagości w naszych filmowych słownikach.

Powrót starych bohaterów i nowe twarze w „Krzyku”

Otóż w 2022 roku powracamy do Woodsboro, w którym nie ma już Sidney Prescott (Neve Campbell), Gale Weathers (Courtney Cox) wróciła do telewizji, a Dewey (David Arquette) przeszedł na emeryturę i zaszył się na odludziu w przyczepie kempingowej. Nie interesuje to jednak zamaskowanego miłośnika ran kłutych, który w świetnie zainscenizowanej scenie otwarcia poważnie rani nastoletnią Tarę (Jenna Ortega). Raz, że ta scena jest oczywistym hołdem dla otwarcia oryginalnego „Krzyku”, ale też świetnie obśmiewa sam gatunek. W końcu to właśnie tu Tara mówi, że jej ulubiony horror to „Babadook”, a seria „Cios” (czyli odzwierciedlenie „Krzyku” w świecie filmowego Woodsboro) to kiczowate fryzury, ostre oświetlenie i niepoważne podejście do tematu. W tej scenie widzimy też Ghostface'a i zmianę, która nastąpiła w przedstawianiu tej postaci. Budzi grozę i sprawia, że widać w nim groźnego mordercę, a nie trawestację typowego slasherowego zabójcy, jak to było w poprzednich częściach (nie licząc pierwszej odsłony serii).

Po nieudanej próbie zabójstwa, klasycznie dla „Krzyku”, twórcy zaznajamiają nas z bohaterami, którzy będą cierpieć i ginąć na przestrzeni najbliższych dwóch godzin. I jest to zdecydowanie ciekawa grupa, która zna reguły rządzące w slasherach i wzajemnie wypomina sobie powody, dla których dana osoba może okazać się zabójcą. W tym wszystkim kluczowa jest siostra Tary, Sam (Melissa Barrera), która okazuje się być nieślubną córką Billy'ego Loomisa, czyli jednego z dwóch zabójców z części z 1996 roku. I tu mamy wątek traumy, radzenia sobie z przeszłością ojca, który nawiedza w odbiciach Samanthę, co sprawia, że dziewczyna musi brać leki przeciwpsychotyczne. Ten wątek dobrze wpisuje się w postawę i motywacje bohaterki, która wyjaśnia swojej siostrze, że porzuciła ją w obawie przed tym, by nie stać się, jak jej ojciec.

Wydawać by się mogło, że na pierwszy rzut oka jest to historia, która mocno czerpie z czwartej części „Krzyku”. I tak jest, ale też nie do końca. Tam starzy bohaterowie byli przodującymi i pełnili ważne role, gdzie w tegorocznej odsłonie są oni metafizycznymi figurami tłumaczącymi kilka z podstawowych zasad rządzących tym światem, jak np. to, że zabójcą może być love interest głównej postaci, w tym przypadku chłopak Samanthy, Richie (Jack Quaid), który działa w porozumieniu z osobą z grupki wesołych nastolatków będących znajomymi pierwszej ofiary. Co prawda, wraz z rozwojem fabuły Gale i Sidney wracają w końcu do Woodsboro, żeby jeszcze raz powstrzymać Ghostface'a i raz na zawsze mieć święty spokój, ale nigdy nie przejmują naszej uwagi na dłuższy czas. Inaczej jest z Deweyem, który ma piękne pożegnanie z rolą. Kieruje nowymi bohaterami, wyjaśnia im w skrócie działanie zabójcy i ginie idiotyczną śmiercią. Krwawą, klimatyczną, ale idiotyczną. Czyli w duchu serii zapoczątkowanej przez Wesa Cravena i Kevina Williamsona.

Kto kryje się pod maską Ghostface'a?

Pisałem na początku, że seria „Krzyk” jest pastiszem gatunku, ale nie tylko. Tym razem obrywa się także toksycznemu fandomowi. W końcu dowiadujemy się, że zabójcami jest Amber (wspaniała Mikey Madison), przyjaciółka Tary, która mieszka w domu, gdzie miały miejsca zabójstwa na koniec oryginalnego „Ciosu” i dostaje świra z tego powodu. Partneruje jej Richie, będący rozczarowanym kolejnymi sequelami „Ciosu”. Z tego powodu ta nietypowa para chce stworzyć swój własny sequel do oryginalnej historii z 1996 roku. Czyli wspomniany wyżej requel. W ten sposób twórcy wyśmiewają toksycznych fanów, którzy przeżywają wszelkie decyzje nie po ich myśli i krytykują różne decyzje scenariuszowe i castingowe, które mają bezcześcić oryginalne filmy. Wszyscy o tym słyszeliśmy przy okazji wojen o np. – nomen omen – „Gwiezdne wojny”.

Duet Bettinelli-Olpin i Gillett dostarcza nam sceny, w których dosłownie chcemy krzyczeć do ekranu, żeby bohaterowie oglądali się za siebie i nigdy nie mówili „zaraz wracam”. Jednocześnie we wspaniały sposób hołduje zasadzie, że dziewica (w tym przypadku prawiczek) nie ginie. Wprowadzają w to uniwersum nowych bohaterów, żegnają zasłużonych, rozliczają zaborczych fanów i przy tym ukazują Ghostface'a na miarę 2022 roku. Doskonale prowadzą Jennę Ortegę i Melissę Barrerę, które tworzą wspaniały, siostrzany duet mogący być otwarciem czegoś więcej? Kto wie. Hołdują przy tym filmom Cravena, cytują je, a przy tym tworzą kompetentne dzieło, które może być punktem wyjścia dla kolejnej części. Bo Ghostface był potrzebny w latach 90., w czasach przełomu technologicznego i początku ery Facebooka w 2011 i potrzebny jest dzisiaj, w erze posthorroru. W końcu zawsze będzie coś do wyśmiania i skomentowania.

Ocena filmu „Krzyk”: 4+/6

zdj. Paramount Pictures