„Doktor Sen” – recenzja filmu
Od piątku na ekranach polskich kin zobaczyć możecie „Doktora Sen” – adaptację znakomitego sequela do „Lśnienia” autorstwa Stephena Kinga. Film wyreżyserował Mike Flanagan, w rolach głównych występują Ewan McGregor, Rebecca Ferguson i Kyliegh Curran. Zapraszamy do lektury recenzji.
Jak niemal każdy film Stanleya Kubricka, „Lśnienie” jest labiryntem. Na pierwszym planie to opowieść o paranoi i izolacji, która popycha alkoholika Jacka Torrance'a do popełnienia makabrycznej zbrodni. Nieco głębiej toczy się historia o patologiach, agresji i dziedziczności traum. REDRUM, omen śmierci, to wszak lustrzane odbicie, jedno z wielu, których panicznie boją się odcięci od świata bohaterowie. Kubrick posługuje się lustrami, by rozbijać złudzenia i obnażać niewygodne prawdy – dotyczy to jednak nie tylko Torrance'a, który zamiast zerknąć we własne odbicie, woli upijać się do nieprzytomności. W pewnym sensie hotel Overlook symbolizuje bowiem Amerykę. Postawiony na terenie dawnego indiańskiego cmentarza kompleks tonie w ikonografii rdzennych Amerykanów, a z windy wylewają się hektolitry przelanej krwi. Jack Torrance, postawiony przez Kubricka pod psychoanalitycznym szkłem powiększającym jest natomiast przejawem tego samego zła, które w ludzkiej naturze istniało od zawsze. Co więcej, w kontraście do powieści Stephena Kinga, na końcu zło nie umiera wraz z wybuchem bojlera, a zamarza, obiecując powrót, gdy rozpocznie się kolejny cykl. Historia przemocy jest więc jednym z zasadniczych tematów „Lśnienia”, choć w gąszczu współistniejących narracji kryje się znacznie więcej. Film Kubricka to łamigłówka, jedna z najlepszych w historii kina, a zarazem przerażający obraz grozy, który po dziś dzień ogląda się z głębokim dyskomfortem. O „Lśnieniu” mógłbym opowiadać w nieskończoność, ale poświęcając mu pierwszy akapit recenzji „Doktora Sen”, przyświeca mi wyłącznie jeden cel: by zarysować, przed jak niewykonalnym zadaniem stanął Mike Flanagan, („Nawiedzony dom na wzgórzu”) konstruując kontynuację.
W odpowiedzi na gigantyczne oczekiwania reżyser bardzo szybko zaznacza, że nie zamierza iść w ślady Kubricka, nie interesuje go też bezpośrednie dotykanie sacrum. W „Doktorze Sen” nie zobaczymy ani jednego ujęcia z „Lśnienia”, ani jeden aktor nie powraca z komputerowo odmłodzoną twarzą. Każda z wielu nostalgicznych retrospekcji została nakręcona od nowa, a w roli postaci z przeszłości obsadzono nowych aktorów. Postępując bezpiecznie i z dużą dozą pokory Flanagan oferuje widzom wariację. Jego „Doktor Sen” nie jest następcą „Lśnienia”, a kolejną adaptacją prozy Stephena Kinga, umieszczoną w rzeczywistości do złudzenia przypominającej tę Kubricka i wyłącznie w tej kategorii powinien być rozpatrywany. Niestety, to co staje się przepustką do pewnej niezależności filmu, jest też jednym z jego największych problemów – o tym za chwilę.
W „Doktorze Sen”, starszy o trzydzieści lat i prześladowany przez duchy przeszłości Danny Torrance wciąż ucieka z hotelu Overlook. Na horyzoncie pojawia się jednak nowe zagrożenie – Prawdziwy Węzeł, grupa wampirów przemierzających Amerykę w poszukiwaniu „lśniących” – ludzi obdarzonych parapsychicznymi zdolnościami. W tym samym czasie Torrance poznaje Abrę, dziewczynkę, która lśni mocniej, niż ktokolwiek wcześniej. W rękach Kinga „Doktor Sen” jest poruszającą opowieścią o mierzeniu się z traumą i odnajdowaniu swojego miejsca na świecie. W rękach Flanagana dochodzi do wielu modyfikacji – te jednak pomagają w skutecznym przetłumaczeniu powieści na język filmu, przynajmniej do pewnego momentu. Dość będzie powiedzieć, że przez przeważającą część metrażu „Doktor Sen” jest znakomitym filmem. Ewan McGregor w roli Torrance'a to kreacja idealna – aktor zachwyca i nadaje opowieści wielkie serce. Rebecca Ferguson, jako Rose Kapelusz – przywódca Węzła, mrozi krew w żyłach. Ma ku temu zresztą wiele okazji, bo Flanagan traktuje wątek antagonistki niemal równorzędnie z tym należącym do głównych bohaterów. To do niej należy też najlepsza sekwencja w filmie – mówię tu o widowiskowej nadziemnej wędrówce, odbywającej się w przestrzeni astralnej.
Reżyser prowadzi film bardzo powoli, występując również w charakterze montażysty. W jego rękach niemal wszystkie sceny płynnie rozpuszczają się jedna w drugą, struktura staje się nienamacalna, całkowicie absorbująca. Strona wizualna od czasu do czasu tylko przypomina filmy Kubricka. Najczęściej jest przejawem sprawdzonej estetyki Flanagana, którą ten zaprezentował najefektowniej przy okazji „Nawiedzonego domu na wzgórzu”. Mając natomiast w dorobku „Grę Geralda”, można z pewnością dodać, że artysta ma też doświadczenie w układaniu horrorów psychologicznych i operowaniu obrazami grozy, które na długo pozostają pod powiekami. Nie inaczej jest w „Doktorze Sen”, który oblepia widza gęstą atmosferą, a następnie bez uprzedzenia konfrontuje ze śmiercią, rozkładem, przemocą i panią Massey raz po raz zerkającą zza zasłony prysznicowej z upiornym grymasem bezzębnej szczęki. A jednak, podczas gdy elementy horroru działają w filmie bez zarzutu, tak najciekawszy i najlepszy jest introspektywny dramat rozgrywający się wewnątrz Danny'ego Torrance'a.
To powiedziawszy, muszę przejść do tego, co się Mike'owi Flanaganowi nie udało. Przypomnijmy: Stephen King nie lubi filmu Kubricka, od lat powtarza, że jego zdaniem „Lśnienie” jest zimne, nieludzkie i zupełnie wyzute z emocji. Gdy po dwóch godzinach niemal bezbłędnego, kontemplacyjnego kina powraca hotel Overlook, nostalgia rusza pełną parą a narracja, do tego momentu spójna i wyważona zaczyna się rozsypywać. To w tym miejscu reżyser porzuca „Doktora Sen” i całkowicie oddaje się pogodzeniu sprzecznych wizji Kubricka i Kinga. By to osiągnąć, Flanagan porzuca motywy zbierane od początku filmu, przepisuje ostatni akt powieści niemal nie do poznania, a następnie z sobie tylko znanych powodów przeszczepia zakończenie wprost z kart książkowego „Lśnienia”.
Ostatecznie, narracja zawodzi jako adaptacja „Doktora Sen” – faworyzuje wymuszony zwrot akcji i poświęca organiczne zwieńczenie książki, celem przywołania konkluzji będącej częścią zupełnie innej historii. Jednocześnie, film Flanagana ponosi klęskę jako bezpośrednia kontynuacja dzieła Kubricka, bo... nigdy nie próbuje nią być. W trzecim akcie filmu niechęć do korzystania z obrazów oryginalnego „Lśnienia” doprowadza do topornego naśladownictwa i przykrego kinematograficznego cosplayu. Jedyne więc co pozostaje to dzieło Flanagana, zagubione w labiryncie odwołań do trzech różnych tekstów kultury i pozostawiające z niezwykle sprzecznymi emocjami. Z jednej strony bowiem, otrzymujemy tu ponad dwie piękne godziny, doskonale zagrane i pełne namysłu. Z drugiej - ostatnie trzydzieści minut należy do zupełnie innej narracji, znacznie mniej subtelnej i na tyle pochłoniętej odtwarzaniem przeszłości, że zapomina, co ma w tytule. „Doktor Sen” to film zaledwie całkiem dobry, co rozczarowuje, tym bardziej że tak często przypomina kino wielkie.
Ocena końcowa: -4/6
źródło: zdj. Warner Bros.