NOSTALGICZNA NIEDZIELA #196: "Frankenstein" (1994)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. W związku z tym, że niedawno na  Netflixie miała premierę kolejna wersja „Frankensteina”, przypominamy o jednej z wcześniejszych adaptacji, wersji z 1994 w reżyserii Kennetha Branagha

O Frankensteinie słyszał chyba każdy, jest to bowiem z pewnością jedna z najbardziej znanych i popularnych fikcyjnych postaci, po którą filmowcy sięgali od zarania kina (pierwsza wersja, o jakiej mi wiadomo — niemy, krótkometrażowy film, powstał już w 1910 roku). Do dziś pamiętam jak swego czasu w niedzielne przedpołudnia oglądałem kolejne filmy z serii zapoczątkowanej w latach 30., w której w rolę słynnego monstrum poskładanego z części martwych ciał przez szalonego naukowca wcielał się Boris Karloff. To właśnie ta ikoniczna kreacja na długie lata zapisała się w pamięci widzów jako, rzec by można „kanoniczny wizerunek” — przypuszczam, że pierwszym co nasuwa się na myśl znacznej większości na dźwięk nazwiska Frankenstein, jest albo Karloff w roli monstrum, albo wizerunek na nim się opierający. Jednak filmy te, choć miały swój urok i oglądałem je wtedy z pewną przyjemnością (choć później już nigdy do nich nie wróciłem i trudno powiedzieć, jak zniósłbym ich seans dzisiaj), nie stanowiły w żadnym wypadku wiernego odzwierciedlenia fabuły powieści autorstwa Mary Shelley, z której to zarówno postać Victora Frankensteina, jak i kreatury, którą stworzył, się wywodzą.

Film, który nie tylko inspirował się postaciami stworzonymi przez Mary Shelley, ale i faktycznie był adaptacją jej książki, obejrzałem kilka lat później. I choć również i tutaj znaleźć możemy szereg niezgodności z materiałem źródłowym, to jednak użycie w tytule nazwiska autorki wydaje się być w tym wypadku jak najbardziej na miejscu. Z początku reżyserować film miał Francis Ford Coppola, którego „Bram Stoker's Dracula” odniósł sukces kasowy w 1992 roku (i po dziś dzień pozostaje jedynym filmem o Draculi, do którego z przyjemnością wracam), ostatecznie jednak zadowolił się rolą producenta, podczas gdy za kamerą zasiadł Kenneth Branagh... przynajmniej na czas, gdy akurat nie był zajęty odgrywaniem głównej roli, która również przypadła mu w udziale. Rolę monstrum otrzymał z kolei Robert De Niro, który przykryty świetną charakteryzacją stworzył tu niezapomnianą kreację (przygotowując się do roli, aktor obserwował ofiary udarów, celem przekonującego oddania trudności z mową jego postaci). Obsadę uzupełniali Helena Bonham-Carter (jako ukochana Victora, Elizabeth), Tom Hulce (jako jego przyjaciel Henry), Ian Holm (jako ojciec Victora),  Aidan Quinn (jako kapitan Walton) oraz John Cleese (jako dr Waldman, w pewnym sensie mentor Victora) - w tym ostatnim przypadku producenci mieli spore wątpliwości co do obsadzenia w filmie aktora znanego z ról komediowych. Jednak odpowiednia charakteryzacja nadała postaci Cleese'a zupełnie odmiennego niż zazwyczaj charakteru i aktor sprawdził się w swej roli znakomicie. Za pierwszą wersję scenariusza odpowiadał Steph Lady, następnie jednak szereg zmian wprowadził Frank Darabont. Jedną z ważniejszych różnic w stosunku do powieści, jakie znalazły się w scenariuszu i gotowym filmie było wprowadzenie (na krótko, ale jednak), kobiecej odpowiedniczki ożywionego monstrum.

Zdjęcia do Frankensteina trwały od października 1993 do lutego 1994. Premiera miała miejsce 3 listopada 1994 roku, film zebrał raczej mieszane recenzje i nie powtórzył sukcesu „Draculi”. Pierwszy scenarzysta określił go nawet mianem „szokującego rozczarowania”, czegoś zupełnie innego, niż to, co miał na myśli, pisząc scenariusz, a co przyjęło taki, a nie inny kształt przede wszystkim za sprawą reżysera i „jego ego”. Przy okazji krytykował także wybór De Niro do roli monstrum. Osobiście nie wiem, o co facetowi chodzi. Jedyny problem jaki miałem z osobą Branagha przy każdym kolejnym seansie „Frankensteina” jest fakt, że liczący sobie w trakcie powstawania filmu 33 lata reżyser nie wypada zbyt przekonująco jako młody Victor Frankenstein w scenach na początku filmu. Zwyczajnie nie wygląda na wiek, w jakim jest jego postać. Ale to w sumie drobiazg i w dalszej części filmu przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie.

Przedstawiona w filmie historia podąża z grubsza wyznaczoną przez powieść ścieżką, rozpoczynając się na wodach Arktyki, gdzie załoga statku pod dowództwem kapitana Waltona walczy z przeciwnościami w drodze do bieguna. Tam też natrafiają oni na tajemniczego osobnika, który przedstawia się jako Victor Frankenstein. Z jego ust kapitan usłyszy historię, w którą trudno mu będzie uwierzyć. Następnie otrzymujemy wszystko to, czego należałoby się spodziewać — wyjazd Victora na studia, jego badania i stopniowe popadanie w obsesję na punkcie celu, jaki przed sobą postawił — to jest pokonania śmierci. Następnie oglądamy eksperymenty, w wyniku których powstaje ożywiona kreatura. Za jej sprawą życie naszego bohatera (i jego rodziny przy okazji) zmieni się w koszmar. Cała historia ma mocno tragiczny wydźwięk, Victor podejmuje szereg chybionych decyzji, z których każda kolejna prowadzi go coraz to bliżej ku skraju przepaści. Chwilami można wręcz odnieść wrażenie, że Frankenstein sam się prosi o wszystkie nieszczęścia, jakie na niego spadną, nie robiąc czegoś, co w danej sytuacji zdecydowanie zrobić należało i vice versa. Przy okazji wspomnę tu o bodaj najważniejszym mankamencie, który nieco dawał mi się we znaki podczas ostatniej powtórki filmu — zdarza się czasami, że pewne sytuacja wydają się być przedstawione w nie do końca przekonujący sposób (jak choćby to, co spotyka służącą Justine). Wypadają one nieco dziwnie, sprawiając wrażenie jak gdyby jedynym uzasadnieniem takiego, a nie innego ich rozegrania było "bo tak". Być może wypadałoby im po prostu poświęcić nieco więcej czasu, by je uczynić bardziej prawdopodobnymi. Jednak wciąż są to raczej drobne problemy niewpływające jakoś szczególnie na odbiór całości. Film jest mroczny, ponury, chwilami dość obrzydliwy i pewnie dla niektórych co bardziej wrażliwych widzów może być też nieco wstrząsający — do dziś pamiętam emocje towarzyszące seansowi, gdy oglądałem go po raz pierwszy, będąc jeszcze nastolatkiem. Od tamtej pory człowiek się co prawda naoglądał różnych rzeczy, ale „Frankenstein” Branagha jakoś szczególnie się nie zestarzał i jest w nim szereg scen, które po dziś dzień robią spore wrażenie. „Frankenstein” to jednak przede wszystkim historia wyniszczającej obsesji i wynikającego z niej upadku. I ten kluczowy dla całości element przedstawiony został należycie, w czym pomogła sprawna (przeważnie) reżyseria jak również znakomicie się spisująca  obsada aktorska.  

Nie jestem fanem horrorów, w zasadzie prawie wcale ich nie oglądam. Nie cierpię slasherów, nie interesują mnie Freddie Krueger czy inne Jasony, nie przepadam za filmami o zombie i wampirach. Jest jednak kilka tytułów, które do horrorów można zaliczyć i do których wracam regularnie — obok „Draculi” Coppoli, „Wywiadu z wampirem” czy nawet „Wilkołaka” z 2010 roku, zalicza się do nich również „Frankenstein".

W Polsce film ukazał się na DVD i Blu-ray (dostępny z napisami i lektorem). Za granicą można również znaleźć wydanie 4K UHD (wydanie Arrow). 

 Zdj. TriStar Pictures