„Boże Ciało” – recenzja filmu [44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni]

Jan Komasa wyjechał w tym roku z Gdyni z nagrodą dla najlepszego reżysera za film „Boże Ciało”. Produkcja została wyróżniona również za scenariusz i drugoplanową rolę kobiecą oraz otrzymała nagrodę od publiczności. Czy nasz tegoroczny kandydat do walki o oscarowe nominacje zasłużył na te wszystkie wyróżnienia?

Polskie kino bywa tendencyjne. Było tak wcześniej, jest tak i dziś – rzecz w narodowych kinematografiach zupełnie normalna. Ostatnimi czasy, gdy na srebrnym ekranie pojawiała się u nas biała koloratka, nietrudno było odgadnąć intencje twórców. Nie zamierzam w żadnym wypadku negować takiego czy innego podejścia, lecz staram się jedynie nakreślić pewną tendencję coraz silniej uwidaczniającą się w rodzimych produkcjach. Ogólnie rzecz biorąc, punktem wyjścia do moich rozważań jest sposób przedstawienia w polskim filmie Kościoła katolickiego. Można chyba śmiało powiedzieć, że w kilku ostatnich latach filmowcy niemal prześcigali się w obrzucaniu tej instytucji błotem, a filmowemu księdzu bliżej niż do duchowego pasterza było raczej do marvelowskiego villaina. Brzmi to może mało eufemistycznie, ale wystarczy przypomnieć sobie zeszłoroczną „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej czy „Kler” Wojciecha Smarzowskiego. Odkładając na bok artystyczną jakość, niezmiernie łatwo zaobserwować we wspomnianych filmach silnie wyrażoną krytykę bądź niechęć względem struktur, krótko mówiąc – publicystyczny charakter. W filmie Jana Komasy tego nie ma. Reżyser w spółce z debiutującym w długim metrażu Mateuszem Pacewiczem (autorem scenariusza) idą własną drogą. Bardziej niż na kontrowersjach zależy im na przewrotności. Bardziej niż dzielić woleliby łączyć.

„Boże Ciało” jest w gruncie rzeczy filmem w duchu chrześcijańskim. Symbolicznie łączący w sobie dobro i zło główny bohater staje się tu najlepszym drogowskazem wiary, jak można pozytywnie wpłynąć nie tyle na jedną osobę, co na całą społeczność. Sam obraz zresztą niesie ze sobą treść wyzwoleńczą, by nie powiedzieć zbawienną. Oto Daniel (Bartosz Bielenia), 20-letni chłopak osadzony w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy o zostaniu kapłanem Bożym. Gdy wyrok dobiega końca, zamiast do zakładu stolarskiego, w którym ma podjąć pracę, trafia do kościoła – niewielkiej parafii we wsi położonej na południu Polski. Splot wydarzeń sprawia, że marzenie Daniela przeradza się w rzeczywistość. Nie mija tydzień, a młodzieniec paraduje po wiosce w habicie, pod nieobecność proboszcza odprawia msze, spowiada wierzących etc. Dzięki swym niekonwencjonalnym metodom i szczerej wierze zarówno w Boga, jak i w niesienie zmian na lepsze, z czasem zyskuje sobie zaufanie wiejskiej społeczności, wciąż opłakującej tragiczne wydarzenia sprzed roku. Od samego początku autentyczność głównego bohatera uderza i wzbudza ogromną sympatię. Mimo iż to postać pełna sprzeczności, zlepiona jednocześnie z sacrum, jak i profanum, samozaparcie i silne przekonanie w sprawczą moc wiary, które charakteryzuje chłopaka, nie pozwala nie kibicować mu w tym, co robi. Niezależnie od naszych przekonań, jako widzowie bardzo szybko solidaryzujemy się z Danielem i prędko orientujemy się, iż los sprawił, że jest właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Trzeba przyznać, że dawno w polskim kinie nie było postaci tak wyrazistej o tak wspaniale dwoistej naturze.

Boze Cialo 3-min.jpg

Jest on bohaterem fantastycznie napisanym, jak również zagranym. Najjaśniejsza gwiazda z aktorskiego gwiazdozbioru tegorocznego festiwalu w Gdyni, czyli charakterystyczny Bartosz Bielenia, uważnie przenosi na ekran słowa zawarte w wyjątkowo wnikliwym scenariuszu Pacewicza. Aktor z potencjałem tak ogromnym, jak wiara jego bohatera, otrzymał rolę z gatunku tych, od których kariery błyskawicznie szybują w górę. Bielenia świetnie oddaje dualizm swej postaci – jest niesamowicie wiarygodny zarówno jako sługa Boży z powołania, co niestroniący od imprez łobuz po przejściach. Biorąc pod uwagę jego ponadprzeciętną aparycję i talent, gwarantuję, że jeszcze będzie o nim głośno. Prawiąc komplementy w stronę odtwórcy głównej roli, nie można zapomnieć o równie wybitnym drugim planie. Eliza Rycembel, Aleksandra Konieczna i Tomasz Ziętek jako pełen dzikiego temperamentu kolega z poprawczaka o ksywie „Pinczer” – wszyscy odgrywają drugoplanowe małe arcydzieła. Klasę pokazał także reżyser. Komasa, wsparty scenariuszem z najwyższej półki, nakręcił swój najdojrzalszy film w karierze i być może najlepszy polski film tego roku. Twórca „Miasta 44” stroni od często zarzucanego mu (raz słusznie, raz nie) efekciarstwa i taniej symboliki, o którą bardzo łatwo w tego typu kinie. Nawet gdy w filmie pojawia się niespodziewany zwrot akcji, Komasa i Pacewicz nie uciekają w sensację, a zamiast tego kontynuują opowieść wcześniej obranymi środkami.

Sposób, w jaki portretują wiejskie środowisko, budzi duży szacunek. Nie ma w „Bożym Ciele” miejsca na małomiasteczkową szyderę czy ironię. Nie ma znanego z polskiego kina patrzenia z góry lub wytykania palcami. Twórców interesuje człowiek – nieidealny, ze wszystkimi swoimi słabościami, a przy tym otwarty na zmianę. Chylę czoła przed obydwoma Panami nie tylko za postawę, ale również za konsekwencję i jakość, która za tym poszła. Film ogląda się jak mądrą przypowieść o byciu wiernym swym ideałom, odwróceniu ról społecznych, a także – co wybrzmiewa bodaj najmocniej  – o przebaczeniu. Nauki księdza Daniela/Tomasza nie pójdą w las!

Ocena: +5/6

źródło: zdj. Kino Świat