„Ikar. Legenda Mietka Kosza” – recenzja filmu [44. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni]

Nowy film Macieja Pieprzycy pod tytułem „Ikar. Legenda Mietka Kosza” jest jednym z kilku kandydatów do zwycięstwa w Głównym Konkursie tegorocznego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Czy zasłużenie?

Wraz z pierwszymi zapowiedziami najnowszej produkcji autorstwa Macieja Pieprzycy, nadzieje na kolejny udany film były dość spore. Gdy tylko ujawnione zostały informacje o obsadzeniu w roli głównej Dawida Ogrodnika, większość widzów zdążyła już ochrzcić „Ikara” jako gwarancję sukcesu. Czy słusznie? Wygląda na to, że tak, gdyż Pieprzyca udowadnia swym najnowszym obrazem, że jest obecnie jednym z najsprawniejszych polskich rzemieślników filmowych. A Ogrodnik… cóż, 33-letni, wciąż rozwijający się aktor, już ma w swym dorobku wachlarz ról, o którym większość rówieśników mogłaby tylko pomarzyć. Chłopak po kolejnym wielkim występie śmiało kroczy ku legendzie.

O legendzie dziś już natomiast zapomnianej opowiada „Ikar”. Pieprzyca wziął na warsztat tragiczne życie i twórczość nieznanego dla wielu klasyka polskiej muzyki. Film śledzi losy pozbawionego wzroku w wieku dwunastu lat Mieczysława Kosza, pianisty i kompozytora, którego działalność miała duży wpływ na polską szkołę jazzu. Obserwujemy jego dorastanie na zabitej dechami wsi na Zamojszczyźnie. Przyglądamy się fundamentalnemu dla rozwoju muzycznego okresowi w ośrodku dla niewidomych. I wreszcie spoglądamy na jego dorosłe, w znacznej mierze samotne życie, spędzone w licznych klubach muzycznych, na kilku prestiżowych festiwalach i paru innych miejscach, które łączył jeden kluczowy element – fortepian.

Na nim Kosz wyprawiał cuda, a przez wielu ludzi z branży określany był mianem współczesnego geniusza. W filmie sam instrument służy jako miejsce symboliczne, przy którym zachodzi zmiana z kaleki w niezwykłego wirtuoza. W momencie gdy artysta siada do fortepianu, świat zapomina o jego niepełnosprawności, skupiając się wyłącznie na płynącemu z klawiszy mariażu dźwięków. Muzyki jest w filmie należycie dużo, by istotnie poczuć rytm i niesamowitą energię towarzyszącą występom młodego pianisty. Bardzo dobrze zrealizowane sceny koncertowe potrafią elektryzować z uwagi na przyzwoicie wykorzystany ruch kamery oraz montaż. Wykorzystana z werwą warstwa muzyczna filmu, za którą odpowiada Leszek Możdżer, oddaje ducha głównego bohatera – śmiałego i prowokacyjnego, trudnego w relacjach choleryka zmierzającego ku autodestrukcji.

Tak wypada muzyk w interpretacji Ogrodnika. Aktor nie odcina kuponów od swoich poprzednich kreacji, lecz jest w stanie na nowo zbudować postać, bądź co bądź nieco podobną do poprzednich (Kosz dzieli choćby z Beksińskim, również w wykonaniu aktora, podobną wrażliwość przeobrażającą się czasem w histerię). Równie fachowo sprawdza się drugi plan z wychodzącymi przed szereg Grzegorzem Mielcarkiem, kusicielską Justyną Wasilewską oraz Piotrem Adamczykiem, który w filmie wciela się w konkurencyjnego jazzmana z równie dużym ego. Pieprzyca reżyseruje obraz wprawioną ręką, ale mimo kilku ciekawych rozwiązań formalnych i kreatywnych pomysłów (świetna scena z Billem Evansem oraz przezabawny epizod aktorski Możdżera), rewolucji w kinie biograficznym nie doświadczymy. To sprawnie opowiedziana, jednak w gruncie rzeczy wciąż bardzo standardowa historia o docieraniu na szczyt i powolnym staczaniu się na dno. Życie zmarłego jeszcze przed trzydziestką artysty jest filmowym samograjem, a Pieprzyca w miarę oczekiwań to wykorzystał. Można powiedzieć, że dziś dla polskiego kina gatunkowego jest tym, czym przed laty był chociażby również biorący udział w tegorocznym konkursie głównym Janusz Majewski.

„Ikar. Legenda Mietka Kosza” w interesujący sposób opowiada nie tylko o życiu przez muzykę, ale także o samotności jednostki. Tragizm głównego bohatera jawi się tutaj jako opowieść o szukaniu swojego miejsca. Szkoda tylko, że Ikarowi nie udało się do niego dolecieć.

Ocena: 4/6

źródło: zdj. Next Film