Iron Fist - przedpremierowa recenzja sześciu odcinków

Już 17 marca na platformie Netflix zadebiutuje pierwszy sezon Iron Fista. Widzieliśmy już pierwsze sześć odcinków serialu. Czy kolejna telewizyjna adaptacja komiksów Marvela wyróżnia się czymś na tle poprzednich?

Z czterech komiksów, które Netflix zobowiązał się przenieść na ekran podpisując umowę z Marvelem, Iron Fist od początku wydawał się najtrudniejszy w realizacji. Historia o białym milionerze, który zostaje wychowany przez mistycznych wojowników w sekretnym mieście K’Un-Lun i po latach powraca do Nowego Jorku, gdzie wykorzystuje swoją moc Żelaznej Pięści jako miejski bohater, po prostu kompletnie nie pasowała do ponuro-realistycznego tonu, który wyznaczył Daredevil, a później kontynuowały kolejne produkcje. Przez chwilę słychać było plotki, że Netflix rozważa rezygnację z produkcji serialu, wszak ustąpił on miejsca Luke’owi Cage’owi, który zaliczył debiut w znakomitej Jessice Jones i był gotowy na pociągnięcie własnego tytułu. Drugi sezon Daredevila skorygował ton trochę bardziej w stronę komiksowego pierwowzoru, a dzięki rozbudowaniu elementów takich, jak nieśmiertelni ninja z Ręki, ekranizacja Iron Fista w tym samym uniwersum wydała się bardziej sensowna. W końcu produkcja doszła do skutku, showrunnerem został doświadczony telewizyjny rzemieślnik Scott Buck, zaś w głównej roli obsadzono znanego przede wszystkim z Gry o tron Finna Jonesa.

Biorąc pod uwagę wszystkie problemy, które przedstawiała sobą produkcja serialu, mogło się to jednak skończyć katastrofą. Po obejrzeniu pierwszych sześciu odcinków można stwierdzić, że tak się nie stało. Iron Fist trzyma się ogólnej formuły netflixowskich seriali Marvela, dzieląc większość ich wad i zalet, nie wnosząc jednak powiewu świeżości, na który była szansa biorąc pod uwagę pulpową atrakcyjność źródłowego materiału. Producenci postawili na znajome elementy historii i jak największe zintegrowanie serialu z resztą uniwersum. Mogło być dużo lepiej, ale mimo wszystko fabuła rozwija się w przyzwoitym tempie, postaci są angażujące i choć nie wykraczają poza znane już typy charakterów, nieźle napisane. To nie jest serial, który zamknie usta krytykom wieszczącym, że bańka adaptacji komiksów niedługo pęknie, powinien jednak zadowolić miłośników gatunku z odpowiednio dostosowanymi oczekiwaniami.

iron_fist_zdjecia_z_planu.jpg

Głównym bohaterem serialu i tytułowym Iron Fistem jest Danny Rand, syn milionera Wendella, założyciela korporacji Rand Enterprises. Przed laty, jako dziecko, Danny razem z rodzicami uczestniczył w katastrofie lotniczej, z której tylko on uszedł z życiem, uratowany przez buddyjskich mnichów-wojowników. Po latach Danny wraca do Nowego Jorku, gdzie okazuje się, że został uznany za zmarłego, zaś jego korporacją i należącą się mu fortuną zarządza rodzina Meachumów niegdyś zaprzyjaźniona i współpracująca z Randami. Danny znajduje się w trudnej sytuacji, w której musi udowodnić swoją tożsamość, która jednak cały czas w pewnym stopniu pozostaje dla widza zagadką. Gdzie dokładnie Danny spędził ostatnie 10 lat i czym się wtedy zajmował? Dlaczego postanowił wrócić do Nowego Jorku? Odpowiedzi na te pytania udzielane są stopniowo i jak na razie pokrywają się w dużej mierze z mistyczną mitologią znaną z komiksów. Jak widać nawet po tym szczątkowym opisie historii głównego bohatera część szczegółów została zmieniona: Randowie nie giną podczas wyprawy w poszukiwaniu sekretnego miasta K’Un-Lun, zaś udział Harolda Meachuma i jego rodziny w tragicznym wypadku oraz powrocie Danny’ego do Ameryki jest przynajmniej na razie zupełnie inny. Twórcy jak dotychczas szanują jednak mistyczną genezę Iron Fista, choć zostawiają sobie furtkę do wyjaśnienia całej historii w stylu tego, co Mark Millar zrobił z nordycką mitologią i Thorem w komiksie Ultimates.

Podejście twórców do źródłowego materiału chwilami bywa zaskakujące, a zmiany, na które się decydują, po części wpływają na korzyść serialowej adaptacji. W historię Iron Fista została na przykład wpisana wspomniana już organizacja ninja zwana Ręką, co pomaga zintegrować fabułę z już znanymi widzom wątkami z Daredevila. Kiedykolwiek wraca wątek powiązanej z mrocznymi, wręcz szatańskimi siłami organizacji, fabuła zyskuje nieco ożywienia, którego może brakować po kolejnym odcinku śledzenia tego, jak Danny odnajduje się w nowej rzeczywistości. Niestety materiał źródłowy nie jest wykorzystany w pełni i nie chodzi tu nawet o typowe już dla tych adaptacji niechętne podejście do komiksowych elementów takich, jak superbohaterskie kostiumy. Jak na historię z gatunku kung fu brakuje tu na przykład efektownych scen walki, chyba że za takie uznać uprawiane przez Colleen Wing nielegalne potyczki za pieniądze, które przez dubstepowy soundtrack wydają się żywcem wyjęte z niskiej klasy kina akcji z Vinem Dieselem. Twórcy mają z tą otoczką kung fu pewien problem, chcą żeby wypadło to nowocześnie, więc nie idą w stronę nonsensu w rodzaju Wielkiej draki w chińskiej dzielnicy, jednak efekt jest często po prostu nijaki. Na porządne pojedynki trzeba czekać aż do odcinka szóstego, który na szczęście przynosi nadzieję, że pod względem akcji poziom serialu jeszcze się poprawi.

iron_fist_zdjecia_z_planu4.jpg

Siłą Iron Fista nie są jego gatunkowe elementy, ale raczej porządnie napisane postaci. Pozytywnym zaskoczeniem jest główny bohater, który pod pewnymi względami wyznacza w netflixowskich serialach Marvela nową jakość. Zarówno Matt Murdock, jak i Jessica Jones oraz Luke Cage byli dosyć ponurymi, poważnymi postaciami, więc pozytywną odmianą jest naiwny entuzjazm, z jakim Danny Rand podchodzi do rzeczywistości. Grany przez Finna Jonesa bohater nie przypadkowo jest przez wszystkich nazywany Dannym: Rand ostatni raz przebywał w Nowym Jorku w świecie wielkiej fortuny i wielkiego biznesu jako 10-latek, pod wieloma względami jego zrozumienie zachodniego świata zatrzymało się na tym poziomie. Częścią wątku głównego bohatera jest więc przełamanie tej infantylizacji, udowodnienie swojej dojrzałości kwestionowanej przez traktujących go z góry dawnych przyjaciół. Jednocześnie twórcy korzystają z wyobcowania Danny’ego w Nowym Jorku i wykorzystują to, że jest „rybą wyjętą z wody” w celach fabularnych i komediowych. Większość lekkości pierwszych odcinków wynika z nieprzystosowania głównego bohatera do życia w wielkim, nowoczesnym mieście. Finn Jones świetnie balansuje różne elementy tożsamości Danny’ego: jego naiwność, wewnętrzną dobroć, ale także charakterystyczną dla superbohaterszczyzny traumę z dzieciństwa i surowe wychowanie przez mnichów. Jones rozwiewa obawy, że poza fotogeniczną twarzą nie ma zbyt wiele do zaoferowania: jego Iron Fist powinien świetnie sprawdzić się na tle ponurej reszty grupy Defenders, która pojawi się we własnym serialu w drugiej połowie roku.

Postaci drugoplanowe także w większości spełniają swoje zadanie, choć po połowie sezonu trudno przejąć się losem którejkolwiek z nich. Średnio ciekawa wydaje się być grana przez Jessicę Henwick Colleen Wing, choć między Henwick i Jonesem czuć ekranową chemię. Wing jest z zamierzenia niezależną, silną postacią kobiecą, właścicielką szkoły sztuk walki, w której jest główną instruktorką. Jej charakterystyka nie jest zbyt rozbudowana, ale przynajmniej serial unika stawiania jej w roli damy w opałach, często to raczej ona pomaga Danny’emu wydostać się z różnego rodzaju tarapatów. Sztampowego motywu damy w opałach można szukać raczej w osobie Joy Meachum, części rodziny Meachumów, która stanowi resztę głównej obsady. Joy i Ward to dzieci Harolda Meachuma, przyjaciele Danny’ego z dzieciństwa, teraz zarządzający Rand Enterprises. Ich relacja z Dannym jest w miarę ciekawa, naznaczona nieufnością i dystansem wynikającym z długiej nieobecności Randa w Nowym Jorku oraz niełatwymi charakterami Meachumów, w dużej mierze wynikającymi z ich trudnych relacji z ojcem. Gdy serial skupia się na nich, zamienia się w satyrę na nowojorski świat wielkiego biznesu, co pomaga Iron Fistowi odróżnić się od pozostałych tytułów Netflixa, które starały się być bliżej ulicy i normalnych mieszkańców miasta. Iron Fist chętnie gra kontrastem między szklanymi biurowcami, wielkimi apartamentami i drogimi limuzynami a z drugiej strony działaniami Colleen Wing, która organizuje zajęcia dla biednej młodzieży i nie jest za bardzo zainteresowana zarobkiem. Pojawiają się wątki odpowiedzialnego biznesu czy etyki w prowadzeniu korporacji. Można się zastanawiać, czy serial powinien się na tym skupiać biorąc pod uwagę jego braki w czysto gatunkowych elementach, trudno jednak robić zarzut z tego, że twórcy chcą na poważnie zastanowić się nad korporacyjnym środowiskiem, w którym porusza się Danny Rand.

iron_fist_zdjecia_z_planu2.jpg

Standardowo już dla netflixowskich produkcji Marvela, najciekawszą postacią jest główny antagonista. Grany przez Davida Wenhama Harold Meachum jest dużo bardziej zniuansowanym bohaterem, niż jego komiksowy odpowiednik. Tak naprawdę po sześciu odcinkach wciąż jego faktyczne motywy i cele nie są w całości znane, a gdyby nie jego miejsce życia, znajomości oraz ogólna chęć kontroli i inwigilacji, trudno byłoby otwarcie wskazać w nim potencjalnego przeciwnika Iron Fista. Wspomnianym miejscem życia jest mieszkanie przypominające klasyczną kwaterę główną super-złoczyńcy, jakiej nie powstydziłby się Lex Luthor z Supermana Richarda Donnera, łącznie z pomiatanym pomocnikiem, który w tym przypadku jest typem nerdowatego osobistego sekretarza. Dzięki Haroldowi serial zwraca się też ku wątkom rodziny i trudnych relacji dzieci z ojcem. Ward Meachum jest przez Harolda pomiatany i wykorzystywany, co potem w różny sposób przejawia się w jego własnych mało chwalebnych poczynaniach. Danny z kolei szuka jako sierota różnego rodzaju zastępczych postaci ojcowskich, jedną z nich może być właśnie Meachum. Chwilami szkoda, że serial woli rozwijać te wątki niekończącymi się wymianami dialogów, zamiast korzystać z zasady „pokazuj, a nie mów”: niektóre sceny zakładają bliskie relacje pomiędzy postaciami, które wcześniej w żaden sposób nie zostały uzasadnione niczym oprócz deklaratywnych wypowiedzi bohaterów. Tematy rodzinne oraz postać sieroty to rzecz jasna jedne z największych klisz gatunku superbohaterskiego, ale w Iron Fiście są one całkiem nieźle rozegrane, więc jeśli ktoś zaakceptuje sam fakt, że znowu będzie miał do czynienia z tymi motywami, są one do przełknięcia.

Pożyteczne dla tempa rozwoju akcji jest to, że prowadzone przez scenarzystów wątki związane z różnymi postaciami wpływają na siebie dużo bardziej i są nieco bardziej angażujące niż choćby nudnawa fabuła Luke'a Cage'a.  Przeskoki między wydarzeniami wydają się nieco zbyt arbitralne i chaotyczne, historia jest jednak wciągająca, a twórcy zadbali o cliffhangery (czasem dosłowne) zachęcające do binge-watchingu. Jak we wszystkich serialach Netflixa i Marvela jest tu trochę mielenia fabuły i nieorganicznych rozwiązań mających po prostu dać pretekst do opowiadania tej historii przez 13 odcinków, ale w końcu nawet znakomita Jessica Jones tego nie uniknęła. Po blisko 6 godzinach serialu można uznać, że Iron Fist raczej bez wstydu dołącza do swoich innych netflixowskich towarzyszy. Jest to serial, który boi się wyłamać ze schematów i pokazać cokolwiek, czego byśmy wcześniej nie widzieli, ale porusza się w tych formułach stosunkowo sprawnie. Kto nie oczekuje rewolucji, powinien być zadowolony.

źródło: Netflix