Transformers: Ostatni Rycerz (2017) - recenzja filmu i wydania Blu-ray [2D, opakowanie plastikowe]

2 listopada do polskich sklepów trafiły płyty Blu-ray z filmem Transformers: Ostatni Rycerz. W sprzedaży znajdziecie steelbooka oraz standardowe plastikowe opakowanie. I tę drugą edycję dzisiaj recenzujemy. Zapraszamy do lektury.

 „Transformers: Ostatni Rycerz” (2017), reż. Michael Bay

(dystrybucja w Polsce: Imperial CinePix)

UWAGA: tekst nie zawiera spoilerów, o ile nie uważa się za takie scen prezentowanych w trailerach i klipach promocyjnych.

Dochodzi 11.00 (znaczy nadal poranek), rodzina w gościnie u dziadków, w głowie szumi wczorajsze piwo, przed chwilą otwarte oczy znów się zamykają, a „serce i rozum” błagają: kaaaawy! Tymczasem z półki zerka z wyrzutem groźna facjata Optimusa Prime: „Miałeś nas zrecenzować gościu…”. Myślę sobie: „Czemu nie? To właśnie jest kino na taką okazję! Postawi mnie na nogi lepiej niż potrójne espresso”. Mam bowiem do czynienia z filmowym pewniakiem. Z piątą już częścią serii, która przy łącznym budżecie 972 mln $, przyniosła Paramountowi 4,4 mld $ przychodów, co daje jakieś… 2 mld $ czystego zysku (i to nie licząc zabawek, gier komputerowych czy innych gadżetów od Hasbro). Hollywoodzki grubas. Owszem, czwarta część w sumie rozczarowała (nadal jednak odnosząc ogromny sukces w box office), a o piątej słyszałem same słabe opinie, ale… co tam się ludzie znają? Pewnie doszukiwali się głębi fabularnej i nietuzinkowych postaci rodem z Szekspira. Ha ha ha, co za durnie! Tutaj przecież chodzi o coś zupełnie innego. O kosmiczną, miażdżącą cojones oprawę audio-wizualną! O masakratora bębenków słuchowych! O wypalacza gałek ocznych! Jeśli pojęcia amplituner, bass reflex, ATMOS, DTS:X, bi-amp, direct led, OLED, UHD, 4K, końcówka mocy czy inny Audyssey nie są dla Ciebie obce, wiesz o czym piszę (jeśli nie wiesz, nie przejmuj się – to po prostu nie jest film dla Ciebie). Pamiętasz też zapewne, że każdy kolejny film z tej serii z miejsca stawał się demo dyskiem dla wyposażonych w najnowsze zdobycze techniki, często bardzo kosztownych zestawów kina domowego. Taki Święty Graal, tylko dostępny w każdym sklepie. I dokładnie tego potrzebowałem! Nieangażującej szare komórki rozrywki w kolorach Optimusa Prime. Czerwony, niebieski i srebrny – zupełnie jak Red Bull. Zapyta pewien minister: „Przypadek?”.

Film włączyłem i… zasnąłem. No prawie. Zmęczyłem, ale kawy się nażłopałem za cały tydzień. I nie dlatego, że AV zawiodło. Wręcz przeciwnie, nadal jest numerem jeden na rynku. Po prostu okazało się, że ludzie się jednak znają i durniami nie są. Tym razem Michał Zatoka odwalił taki numer, że nie dostanie rozgrzeszenia. Nie będzie też usprawiedliwienia pod tytułem: „Ale chociaż cudownie brzmi! I fantastycznie wygląda!”. Granica została przekroczona. Niby po raz drugi, ale dopiero teraz tak bezczelnie.

Film:

Fabuła? Hmm. Wspomniałem wcześniej o Świętym Graalu. Ten kojarzy mi się z Monthy Pythonem (z Indianą Jonesem zresztą też – tak na marginesie) i to chyba jest dobry punkt wyjścia dla opisu historii. Zresztą sami oceńcie.

Średniowiecze, bitwa (copy-paste z Gladiatora) i przegrywający ją król Artur (Liam Garrigan). Sytuację ratuje pijany, rzucający żenującymi żarcikami czarodziej Merlin (Stanley Tucci) – brat bliźniak żyjącego 1 600 lat później amerykańskiego naukowca – który wspiera Brytów mechaniczną laską, otrzymaną od ukrywających się w górach uchodźców z innej planety. Laska bowiem daje mu władzę nad metalowym smokiem, który – w razie potrzeby – dzieli się na dwanaście robotów bojowych lub się… przewraca. Dzięki odparciu barbarzyńskich zastępów, dzisiejszy świat wolny jest od wad. Ale do czasu. Do Ziemi zbliża się bowiem mechaniczna „jakby-planeta” Cybertron, sterowana przez nikczemną Quintessę (Gemma Chan), która to miss robot nie tylko chce wyssać energię życiową z niebieskiej planety, ale posługuje się do tego celu poddanym praniu mózgu Optimusem Prime (Peter Cullen). Żeby nikt nie miał wątpliwości po czyjej stronie od teraz stoi przywódca Autobotów, jego oczy zmieniają kolor na demonicznie fioletowy. Czujecie grozę sytuacji? A to dopiero początek. Na ekranie zobaczymy Cade Yeagera (Mark Whalberg), który po wydarzeniach z Wieku Zagłady (2014) ukrywa się na jakimś złomowisku pod Chicago, gdzie zorganizował przytułek dla przyjaznych ludziom robotów (wśród nich są takie oryginały jak olbrzymi tyranozaur czy malutki triceratops). Biedak musi jednak swój biznes utrzymywać w tajemnicy, gdyż poszukują go dwie armie – amerykańska i nowoutworzona, ogólnoświatowa TRF. Dlaczego? Ponieważ Autoboty mogą legalnie przebywać tylko na Kubie. Nieoczekiwanie, w walce przeciwko deportacjom (tudzież eksterminacji) obcych, wspiera Yeagera 12-letnia sierota Izabella (Isabela Moner), która po chwili i równie nieoczekiwanie przestaje w historii odgrywać jakąkolwiek rolę. Nie bez powodu jednak, gdyż na scenę wkraczają jeszcze ciekawsze postacie. Brytyjski arystokrata Sir Edmund (Anthony Hopkins), pani naukowiec Vivian Wembley (Laura Haddock) i daleki krewny C3-PO, robot z manierami Cogman. Będą wyścigi, będą strzelaniny, łodzie podwodne, Stonehenge, Excalibur, manipulowanie czasem, zielona krew, romans, zgon – coś pominąłem? Tak! Milion kolejnych rzeczy!

00800.mpls_snapshot_00.03.02.png

Rozumiesz już czemu ziewałem? Zadziałał mechanizm „co za dużo to i świnia nie… lubi”. Film trwa 155 minut i non-stop serwuje nam bezsensowne, nietrzymające się kupy zwroty akcji oraz liczne, powiązane w całość cienką nitką wątki – dodać należy, że samych robotów paradoksalnie jest jakby mniej niż w poprzednich odsłonach. Dostajemy więc skomplikowaną układankę, która – przy dużym samozaparciu układającego – okaże się w końcu mało interesującym obrazkiem. Niestety, cybernetyczna drużyna Michaela Baya już nie czaruje (chociaż głos Anthonego Hopkinsa w sekwencji otwierającej film próbuje nas przekonać, że jest inaczej – „Magia istnieje”). Straciła swój urok i zwyczajnie nudzi. Momentami wręcz żenuje.

Pozwólcie, że streszczę Wam jedną z początkowych scen. Jesteśmy w zrujnowanym po starciach z robotami Chicago. Teren zamknięty przez TRF. Drut kolczasty, ostrzeżenia z wizerunkiem czaszki i skrzyżowanych piszczeli, liczne patrole Sentineli (zapożyczone z Robocopa bojowe mechy kroczące). Mimo to, przez dziurę w ogrodzeniu dostaje się tam grupka dzieci. Kiedy wchodzą w interakcję z technologią obcych, na miejscu zjawiają się dwa wspomniane wyżej mechy. Spotkanie to skończyłoby się dla przybyłych bardzo źle gdyby nie pomoc… 12-latki! Zapytacie „jak”? Już tłumaczę. Najpierw rzut butelką, która dezorientuje jednego Sentinela do tego stopnia, że strzela on do drugiego, kompletnie go niszcząc. Następnie rozprawienie się z tym pierwszym poprzez znane z Imperium Kontratakuje obwiązanie nóg metalową linką. Tak wygląda konfrontacja wojskowej technologii TRF z rezolutną sierotką. Ale to jeszcze nie koniec, gdyż za chwilę scenariusz (autorstwa duetu Art Marcum i Matt Holloway, przy wsparciu Kena Nolana) osiąga jeszcze wyższy poziom IQ. Otóż grupa spotyka ocalałego Autobota, aby po chwili w jego towarzystwie udać się w kierunku granic zamkniętego terenu, w celu odstawienia dzieciaków z powrotem do domu. Tym razem zostają zauważeni przez drony zwiadowcze. Wojskowi widząc małolaty w towarzystwie robota, podejmują jedyną słuszną decyzję: „Dzieci są w niebezpieczeństwie! Zniszczyć obcego!” i ordynują… ostrzał lotniczy! Tak, dobrze czytacie: ostrzał z samolotu. I nie karabinowy. Ten drugi – rakietowy. Face palm? Oczywiście. Tymczasem rakieta dociera do celu, widowiskową eksplozją zabija Autobota, dzieci stojące 2 metry obok wychodzą z tego bez szwanku, a my słyszymy komendę: „Dzieci bezpieczne! Przejąć i ewakuować!”. Ach ci żołnierze – zuchy jak się patrzy!

00800.mpls_snapshot_00.17.45.png

Ażeby nie było tylko negatywnie, kilka rzeczy pochwalę. I nie chodzi rzecz jasna o oprawę – o niej trochę dalej. Podobały mi się dwie nowe bohaterki: Izabella i Vivian Wembley. Mimo że pierwsza z nich dostaje bardzo mało czasu ekranowego, wykorzystuje go maksymalnie na zbudowanie wiarygodnej postaci. OK, skuteczność jej działań nadal jest absurdalna (vide scena z mechami), ale motywacje już jak najbardziej realne i uzasadnione. Młodziutka Moner odgrywa swoją rolę z zaangażowaniem godnym lepszego filmu. Druga z pań to twarz znana przede wszystkim z serialu stacji Starz, Demony da Vinci, gdzie przez 26 odcinków wcielała się w Lukrecję Donati. Tym razem – jako Brytyjka – obnaży nie tylko braki aktorskie Marka Wahlberga, ale również umysłowe Cade Yeagera. W zestawieniu tej dwójki: ona Sprite, on pragnienie. Solidny jest również Athony Hopkins, który nie mając okazji do wyjścia poza swoje warsztatowe emploi, wpasowuje się idealnie w rolę – w tym przypadku jako uwspółcześniony miks Gandalfa z Radagastem.

Dodałbym jeszcze jedną scenę, która chyba jako jedyna wypada w filmie organicznie i zabawnie. Jest to rozmowa głównych bohaterów okraszona dźwiękami… no właśnie. Wyboldowana podpowiedź znajduje się w poprzednim zdaniu.

2
Film

Obraz:

Nie wykluczam, że dla większości czytelników recenzji fizycznych wydań serii Michaela Baya, sekcje z oceną obrazu i dźwięku mają największe znaczenie. Zgaduję też, że za każdym razem zasiadają do nich z pytaniem: czy ponownie podniesiono poprzeczkę (której wysokość de facto ustalono poprzednią odsłoną)? Odpowiem nie siląc się na oryginalność: tak, obraz jest perfekcyjny. I właściwie na tym stwierdzeniu mógłbym poprzestać, prawda? Bo cóż można dodać? Może kilka słów o aspektach technicznych jak na przykład AR, który jest zmienny (nie wszyscy lubią) i waha się od 1.90:1 do 2.39:1 z przewagą tego pierwszego. Albo że film kręcono przede wszystkim (ale nie wyłącznie) kamerami cyfrowymi, które – jak niektóre źródła donoszą – zdolne są uchwycić obraz 8K. Albo że za kamerą stał Jonathan Sela (Atomic Blonde, John Wick, Szklana Pułapka 5 i wiele muzycznych teledysków). Ewentualnie o typowej dla filmów Baya palecie barw (opalone twarze o różowych ustach i mocno kontrastowy, bijący po oczach mix czerwieni, zieleni i niebieskiego). Tylko jakie to wszystko ma znaczenie, skoro ważny jest dla nas wyłącznie efekt końcowy. A ten dosłownie powala. Robi to tym większe wrażenie, że do czynienia mamy „zaledwie” z wersją 1080p (chętnie poczytam komentarze z opisem wrażeń z seansów w 4K).

00800.mpls_snapshot_00.23.10.png

Co podobało się najbardziej? Stabilność obrazu, płynność ruchu, definicja kolorów i… nieskończona ilość detali (większa nawet niż w ostatnim Obcym, którego kadry porównałem do fresków w Kaplicy Sykstyńskiej). Niezależnie od tego czy dany przedmiot znajduje się w centralnej części ekranu, czy na „peryferiach akcji” jest ostry jak przytoczony wcześniej Excalibur. Czy to aby na pewno zwykłe FHD?

Aha, video puryści zapewne zażądają więcej filmowego ziarna, ale nawet oni muszą zgodzić się z oceną końcową. A dla mnie? Dla mnie zabrakło skali, bo dałbym nawet 7.

00800.mpls_snapshot_00.05.38.jpg 00800.mpls_snapshot_00.05.47.jpg

00800.mpls_snapshot_00.11.40.jpg 00800.mpls_snapshot_00.17.34.jpg

00800.mpls_snapshot_00.17.55.jpg 00800.mpls_snapshot_00.33.30.jpg

00800.mpls_snapshot_00.51.57.jpg 00800.mpls_snapshot_00.52.01.jpg

00800.mpls_snapshot_00.52.42.jpg 00800.mpls_snapshot_00.56.26.jpg

00800.mpls_snapshot_01.01.30.jpg 00800.mpls_snapshot_01.01.45.jpg

00800.mpls_snapshot_01.19.32.jpg 00800.mpls_snapshot_02.01.13.jpg

6
Obraz

Dźwięk:

Nie inaczej ma się rzecz z dźwiękiem, który stanowi crème de la crème produkcji. Oryginalna ścieżka dźwiękowa zakodowana jest w formacie Dolby Atmos, który ograniczony został przez mój kilkuletni amplituner do jądra w postaci Dolby TrueHD 7.1. Niestety, kolejna kastracja spowodowana była liczbą głośników, więc finalnie doświadczyć mogłem jedynie systemu 5.1, który – jak się zresztą spodziewałem – i tak swoje zrobił. Bo zaskoczenia być nie mogło. Oczekiwałem przecież, że tradycyjnie już dla tej serii, pierwsze charakterystyczne dźwięki usłyszę na samym początku, podczas prezentacji logo Paramount. Nie było też dla mnie zaskoczeniem, gdy chwilę później, po krótkiej, acz intensywnej wymianie zdań, nasz kot z obrażoną miną opuścił pokój, nie podzielając mojej fascynacji sonicznym masażem żołądka. Cóż, jego strata.

Chociaż tu jestem Wam winien pewne sprostowanie. Za wyjście czworonoga  może być odpowiedzialny pewien – jak się początkowo wydawało – mankament ścieżki dźwiękowej. Otóż koty słyszą 37 razy lepiej od człowieka (przynajmniej nasz tak twierdzi), więc to, co dla rudzielca było ewidentne od samego początku, do mnie dotarło dopiero po kilkunastu minutach. Trochę za duży chaos i słyszalna momentami kompresja dynamiki (dobrym przykładem występowania tego drugiego zjawiska jest sytuacja z 2. godziny i 13. minuty, gdy do akcji wchodzi Hound i oddaje trzy strzały; pierwszy i trzeci mają odpowiednią głośność, drugi tymczasem jest sztucznie wytłumiony, aby widz mógł słyszeć wypowiadane jednocześnie przez Autobota słowa – nie brzmi to naturalnie). Słuchałem, przewijałem, słuchałem raz jeszcze. Tak, coś było na rzeczy. Uruchomiłem zwoje mózgowe i doszedłem do następującego wniosku. Skoro potwór audio, z którym mam do czynienia, kąsać ma – w optymalnych warunkach – 11 głośnikami, a każdy z nich ma swoje dokładnie zdefiniowane miejsce w przestrzeni, to może 5 głośników, na dodatek w jednej płaszczyźnie, zwyczajnie zaczyna mieć z tym problem? I nie dbam o to, czy teoria ta stoi w zgodzie z zasadami elektroniki i akustyki – po prostu do takich wniosków wspólnie z sierściuchem doszliśmy. A kot wiadomo, wykształcenia nie ma (don’t blame me). Jest problem, szukam więc rozwiązania. Jak ułatwić życie amplitunerowi i głośnikom, a zarazem podnieść swój komfort słuchania. Jedna myśl nie dawała mi spokoju. Muszę dźwięk odchudzić, nadać mu lekkości i jakoś pójdzie. Ale jak to zrobić? Wszystkie ozdobniki i ulepszacze mam domyślnie wyłączone, jak bóg audiovoodoo przykazał. I w tym momencie przyszło olśnienie. Przecież jeden jest stale na on. Dynamic EQ od Audyssey. Zgodnie z zapewnieniami producenta, działa on (w przeciwieństwie do zapinanego na stałe Dynamic Volume) tym subtelniej, im bliżej referencyjnej głośności słuchamy. W przeciwnym wypadku adekwatnie podbija słyszalność wybranych częstotliwości. A przecież u mnie – podczas seansów recenzenckich w szczególności – jest bardzo głośno (zapytajcie kota i sąsiadów), więc teoretycznie ten sprytny ficzer w ogóle nie powinien być aktywowany. No właśnie, teoretycznie. W praktyce, po jego wyłączeniu wreszcie usłyszałem to, co chciałem. „Wojna Przyszłości” w wykonaniu Orkiestry Filharmonii Wiedeńskiej na gościnnych występach w nowojorskiej Carnegie Hall. Kropka. Zatem  z chaosem sobie poradziliśmy.

Co z ograniczoną dynamiką? W sumie bez zmian – zakładam, że to zamierzony w montażowni efekt. Powiedzmy tak: łyżka dziegciu w oceanie miodu. Ewentualnie możemy się umówić, że do oceny dostawiamy mały minusik.

Alternatywą dla ścieżki oryginalnej jest całkiem udany polski dubbing (DD 5.1), który spisze się znakomicie w przypadku młodszej widowni lub osób przeglądających internet podczas nudnego seansu. Usłyszymy wtedy między innymi Jacka Kopczyńskiego (Cade), Zdzisława Wardejna (Sir Edmund), Ewelinę Stepaczenko (Vivian) czy Sławomira Packa (Optimus). Głosy robotów, zakładam że najtrudniejsze w realizacji, brzmią zaskakująco dobrze. Jeśli jednak chcecie doświadczyć pełni mocy ścieżki dźwiękowej, wybierzcie w opcjach „angielski”. Ewentualnie przełączajcie przy każdej scenie akcji – jak wcześniej wspominałem, nie ma ich wiele (chociaż swoje trwają).

6
Dźwięk

Dodatki:

Niestety, polskie wydanie pozbawione jest jakichkolwiek dodatków.

1
Dodatki

Opis i prezentacja wydania:

Film dotarł do mnie w typowym plastikowym pudełku Elite, w równie standardowym niebieskim kolorze, ze srebrnym logo Blu-ray w górnej części frontu. Opakowanie zawiera jedną, pozbawioną jakiejkolwiek grafiki płytę. Ot, czarna czcionka na białym tle. Na okładce widnieje kompilacja wizerunków głównych bohaterów widowiska, a jej centralną część zajmuje spolszczony tytuł. Niestety wewnętrzna strona okładki nie uraczy nas żadnym urozmaiceniem, a szkoda, bo poprzednia część była pod tym względem pozytywnym rynkowym wyjątkiem. Drobne zastrzeżenie mam też odnośnie wyboru koloru czcionki na plecach pudełka. Czytelność specyfikacji nie jest przez to zadowalająca i wymaga dobrego oświetlenia – za to oczko w dół.

Dodać należy, że podobnie jak w przypadku trzeciej części serii, w polskiej dystrybucji nie uświadczymy wydania z płytą 3D (ta dostępna jest tylko w części czwartej). Entuzjastom takiego sposobu prezentacji pozostaje import, chociażby od naszych południowych sąsiadów (niestety bez języka polskiego w jakiejkolwiek postaci).

PB060034.jpg PB060041.jpg

PB060049_01.jpg

+2
Opakowanie

Specyfikacja wydania

Dystrybucja

Imperial CinePix

Data wydania

25.10.2017

Opakowanie

Amaray

Czas trwania [min.]

155

Liczba nośników

1

Obraz

Aspect Ratio: 16:9 - 2.39:1

Dźwięk oryginalny

Dolby Atmos angielski

Polska wersja

Dolby Digital 5.1 (dubbing) i napisy

Podsumowanie:

Jeśli masz czasem ochotę, aby jakiś film zobaczyć i usłyszeć, ale niekoniecznie obejrzeć, to ten się do tego całkiem dobrze nadaje. Zaangażuje oczy i uszy, a mózgowi pozwoli odpocząć. Efektem ubocznym może być senność, więc zalecam oglądanie w stanie „nienaruszonym” lub z dużym kubkiem kawy pod ręką. Innym sposobem może być skakanie wyłącznie po scenach akcji. Nie muszę chyba dodawać, że w tym przypadku zastosowanie ma zasada: rozmiar ma znaczenie. Wielkość i długość – odpowiednio głośników i przekątnej ekranu. Przy odpowiednich gabarytach może nawet ostatnie Tranformersy polubisz (chociaż oryginalna trylogia i tak jest lepsza).

Werdykt: dla fanów oraz dla posiadaczy dużych sprzętów.

2
Film
6
Obraz
6
Dźwięk
1
Dodatki
+2
Opakowanie
+3
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

Gdzie kupić wydanie Blu-ray 2D (opakowanie plastikowe) filmu „Tranfsformers: Ostatni Rycerz”?

Film do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości firmy Imperial CinePix.

źródło: Paramount Pictures / Imperial CinePix