Wonder Woman - MEGA recenzja filmu i wydania Blu-ray [3D+2D, opakowanie plastikowe]

11 października do polskich sklepów trafiły niebieskie krążki z filmem Wonder Woman. Poniżej znajdziecie obszerną recenzję wydania 3D oraz luźne omówienie rywalizacji dwóch największych graczy na rynku komiksów oraz ich poczynań na poletku filmowym.

„Wonder Woman” (2017), reż. Patty Jenkins

(dystrybucja w Polsce: Galapagos)

UWAGA: tekst nie zawiera spoilerów, o ile nie uważa się za takie scen prezentowanych w trailerach i klipach promocyjnych.

DC Extended Universe vs. Marvel Cinematic Universe - wprowadzenie do recenzji

„Kiedyś chciałam uratować świat..." - takimi słowami wita nas protagonistka. I chociaż dotyczą one naszego ludzkiego łez padołu, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że jednak bardziej odnoszą się do filmowego uniwersum komiksów DC - DC Extended Universe. O ile konkurencja w postaci Disneya i jego kury znoszącej złote jajka w postaci budowanego już prawie dekadę Marvel Cinematic Universe z każdym kolejnym filmem wywołuje większe lub mniejsze zachwyty widzów i krytyków, o tyle opinia tychże na temat dziecka Warnera nie była nigdy tak łaskawa. Przyczyny? Właściwie trzy.

 - Aha, jeśli nie interesuje cię historia (nawet w pigułce) DCEU i jej rywalizacja z MCU, śmiało pomiń kolejne pięć akapitów i przejdź do recenzji filmu. Tymczasem, wracając do wspomnianych przyczyn… -

Po pierwsze mrok. Mrok? Tak, mrok. Zack Snyder, który przy każdym z czterech już wydanych i dwóch zapowiedzianych filmów okupuje stołek reżysera, scenarzysty lub producenta, odcisnął na wykreowanym w filmach świecie swoje piętno – jest smutno, beznadziejnie i bardzo, ale to bardzo poważnie. Jeśli lubisz styl jego wcześniejszych filmów jak 300, Watchmen czy Sucker Punch (a trzeba wspomnieć, że piszący te słowa do takich osób się zalicza), poczujesz się jak w domu. Jeśli lubisz luźniejsze podejście do tematu osiłków w spandexie, bliższe materiałowi źródłowemu, DCEU Ci tego nie zaoferuje. Nie są to zatem adaptacje sensu stricte jak ma to miejsce w przypadku MCU. Mówić należy raczej o autorskiej wizji Zacka Snydera, którą kupił ekipę trzymającą władzę w studio Warner Bros. Fani komiksów wybaczyć mu tego nie potrafią. Reszta widzów, różnie.

Po drugie pośpiech. DCEU wystartowało swoim „zaledwie dobrze” przyjętym Man of Steel w roku 2013 (film swoje zarobił), czyli aż 5 lat po Iron Manie, który był forpocztą dla MCU i rok po The Avengers, którzy byli absolutnie pionierską superbohaterską kolaboracją i pierwszym tak dużym eventem w świecie MCU (liczącym na tamten moment już sześć filmów, o serialach nie wspominając). Włodarze Warnera postanowili jednak nie zostawać w tyle i ruchem konika szachowego wskoczyć od razu do pierwszej ligi. Już 3 lata później, w swoim…. drugim filmie, pokazali inny znany z komiksów event, przy okazji tworząc zalążek ikonicznej dla tego świata drużyny - Justice League. Na ekranie pojawia się aż pięciu nowych bohaterów (trzech ledwie na chwilę). W liczącym 150 minut filmie upchnięto znanego z poprzedniego filmu Supermana, „nowego” Batmana, jeszcze nowszą Wonder Woman i – wymienię jednym tchem – Aquamana-Cyborga-i-Flasha. Dużo? Chyba sporo. A przecież był jeszcze Lex Luthor i Doomsday. Legion Samobójców? Tutaj liczenia nowych postaci nawet się nie podejmę. Co nagle, to po diable i oceny poszybowały poniżej tych, których oczekiwała wytwórnia. Bogiem jest jednak ktoś inny (nie, nie Superman – chociaż ukazywanie go jako mesjasza to jeden ze znaków rozpoznawczych serii). Niejaki boxoffice, a ten przyniósł prawie 900 mln dolarów. Niby dużo mniej, niż konkurencyjni Avengers, ale jednak wystarczająco dużo, aby swoje dziecko nadal rozwijać.

Po trzecie, głupoty scenariuszowe. Najbardziej chyba znana spośród nich, bohaterka niezliczonej ilości memów i przeróbek, niesłynna dziś kwestia: „Save Martha!”. Powód? Po części wyżej wspomniany pośpiech. Liczne dokrętki, zmiany wydźwięku całych rozdziałów, dodawanie humoru, odejmowanie go – wszystko, żeby przebić MCU. Motywacja zdawać by się mogło odpowiednia, ale presja czasu zrobiła swoje. Mieszanka różnych wizji w ramach jednego filmu również. Efekt? Wspomniane słabe oceny. Co dalej? Tak! Kolejne dokrętki i cięcia, tym razem na potrzeby fizycznych nośników. Zarówno Batman v Superman, jak i debiutujący w tym samym roku Legion Samobójców, otrzymały wersje rozszerzone: odpowiednio Ultimate Cut (30 dodatkowych minut) i Extended Cut (12 minut). Czy to uczyniło filmy lepszymi? I tak, i nie. Fani byli wniebowzięci, antyfani krytykowali je jeszcze bardziej. A było za co. Ilość głupot, niekonsekwencji i niejasności była nadal ogromna, chociaż zauważalnie mniejsza, niż w wersjach kinowych. Efektem ubocznym było niestety słabsze tempo obu filmów.

Tymczasem mamy rok 2017, kurz po Batman v Superman i Suicide Squad jeszcze nie opadł, a do kin wchodzi kolejny, czwarty film. Metryka? Producent: nie kto inny jak Zack Snyder. Współautor scenariusza: ten sam, Zack Snyder. Chciałoby się powiedzieć: „same old story, same old song”. Chociaż nie, przepraszam, jest pewna nowość, a mianowicie osoba głównego bohatera filmu - Wonder Woman (obecna wprawdzie w BvS, ale dopiero tutaj w roli tytułowej). Zatem kobieta, a to niestety zwiastuje kolejne kłopoty. Pytacie dlaczego? Otóż jeszcze nigdy filmy „superheroine” nie zwróciły się w boxoffice. Nigdy też nie zyskały przychylności krytyków, ani fanów. Dwa encyklopedyczne przykłady: Catwoman (DC/Warner, 2004) i Elektra (Marvel/Fox, 2005). Pozostałych nie warto nawet wymieniać. Środowisko fanów zadawało sobie zatem pytanie – czy to się może udać? Odpowiedź była dla większości oczywista: No way!

A jednak! Oceny powędrowały w całkiem przyjemne obszary skali. Wpływy z kin również. Czyżby pierwszy tak szeroko i dobrze przyjęty film w uniwersum DCEU? Długo nie było mi dane przekonać się osobiście, aż, do teraz gdy z poczty odebrałem recenzencki egzemplarz Wonder Woman 3D od Galapagos Films. Tym razem film nie różni się niczym od wersji kinowej. Zapomnijcie zatem o rozważaniach „Który cut jest lepszy?” (chociaż fani takich analiz znajdą kilka inspiracji w sekcji „sceny usunięte” – o tym jednak dalej). Cut jest jeden i jest… bardzo dobry! Tak, film jest tak dobry, jak na to wskazują oceny i liczne opinie, z którymi się spotkałem (trzeba jednak uczciwie przyznać, że ten początkowy huraoptymizm wyrósł na nawozie jakim były poprzednie filmy). Nie oznacza to jednak, że jest bez wad. Czy są to te same trzy problemy, o których pisałem w pierwszych akapitach? A może pojawiły się jakieś nowe? Zapraszam do właściwej recenzji.

Film:

Wonder Woman to postać, która po raz pierwszy trafiła na strony komiksów w roku 1941. Mimo prawie 80 lat na karku i ugruntowanej pozycji – obok Batmana i Supermana - w trio stanowiącym absolutny fundament DC Comics, dla widzów niezaznajomionych ze światem komiksów (i animacji) może być kompletnie nową twarzą. Ktoś oglądał aktorski serial w latach 70-tych? Ręka do góry! Ok, jedna osoba na końcu sali. Ale spokojnie, od razu pragnę uspokoić wszystkich obawiających się, że brak znajomości historii bohaterki może uczynić film w jakimś stopniu niezrozumiałym albo po prostu ograniczyć przyjemność płynącą z seansu. O ile gościnny występ naszej protagonistki w BvS mógł powodować konfuzję, tym razem do czynienia mamy z bardzo solidnym nakreśleniem postaci. Nie jest to może typowa origin story, ale serwuje nam w przystępnej formie wszystkie istotne fakty dotyczące okoliczności narodzin Diany, bo tak ma na imię grana przez Gal Gadot bohaterka. Zapoznamy się zatem z  będącą amalgamatem opowieści znanych z mitów greckich i religii chrześcijańskiej, oryginalnie przedstawioną historią pewnej wojny.

Zanim to jednak nastąpi, pierwszy akt filmu przenosi nas na ukrytą przed ludzkim wzrokiem wyspę Themiscira, gdzie w izolacji od reszty świata żyją jakby wyjęte z mokrego snu nastolatka wojownicze Amazonki (uważne oko wypatrzy nawet aniołka Victoria’s Secret). Kobiety dumne, obdarzone życiem wiecznym (aczkolwiek nie nieśmiertelne), stworzone przez bogów jako orędowniczki miłości i pokoju, a jeśli zajdzie taka potrzeba, również ich strażniczki. Z uwagi na rzeczoną izolację, mimo iż akcja filmu rozgrywa się w czasie I Wojny Światowej, oglądamy obrazki bardzo podobne do znanych z innych warnerowskich hitów jak Troja Wolfganga Petersena czy dylogia fantasy Starcie i Gniew Tytanów. Czyli klasyczne kino sandałowe do jakiego przyzwyczaiły nas ekranizacje bazujące na mitologii greckiej.

Dianę poznajemy jako małą dziewczynkę (jedyne dziecko na wyspie), która z zazdrością obserwuje dorosłe ciotki (tak je chyba należy nazywać, przy absolutnym braku mężczyzn), poświęcające się wyczerpującemu treningowi sztuki wojennej, na wypadek powrotu pokonanego w przeszłości wroga. Jej największy podziw budzi legendarna Antiope (mówiąca z ciekawym akcentem, doskonale przygotowana fizycznie, świetna w swojej roli Robin Wright), która przy początkowym sprzeciwie ciężko doświadczonej przez dawne wojny matki Diany, królowej Hippolity (równie dobra Connie Nielsen), później za jej przyzwoleniem i na specjalnych warunkach, rozpoczyna szkolenie młodej księżniczki. Panujący od wieków na wyspie spokój zostaje jednak zburzony przez dwa dziejące się niemal jednocześnie wydarzenia. Po pierwsze, dorosła już Diana odkrywa – nie tylko ku swojemu zaskoczeniu, ale i całej społeczności Themisciry – że dysponuje mocami niedostępnymi innym Amazonkom. Po drugie, na wyspie rozbija się zestrzelony przez Niemców samolot z pilotującym go Amerykaninem, Stevem Trevorem (doskonale obsadzony Chris Pine, który początkowo wydawał mi się Kirkiem ze Star Treka, jednak z biegiem czasu przekonał świetnie zbalansowaną, spokojniejszą grą). Wraz z pojawieniem się pierwszego w historii wyspy „obcego”, życie Diany nabiera rozpędu, a wraz z nim wyraźnie przyspiesza akcja filmu. Przybysz jest dla księżniczki (i wielu innych… Themiscirianek?) nie tylko pierwszym spotkanym w życiu mężczyzną (wątek komiczny), ale również pierwszym obywatelem świata poza wyspą i nośnikiem informacji na temat trawiącej go właśnie wojny. Wniosek może być jeden: dawno nie widziany, przez wielu przedwcześnie pogrzebany wróg powrócił.

W międzyczasie jesteśmy świadkami bitwy pomiędzy wojowniczkami, a przybyszami ścigającymi Trevora. Choć od wieków szkolone w walce konwencjonalnej, nie są jednak przygotowane na zdobycze techniki wojennej obcego im świata. Ich okupione wysoką ceną zmagania z oddziałem zbrojnych w broń palną najeźdźców, ukazane są w snyderowskim stylu, z użyciem tu i ówdzie efektownego slow motion (uzasadnienia tego zabiegu możecie posłuchać w jednym z materiałów dodatkowych). Przepełniona idealizmem Diana, świeżo doświadczona okropieństwem wojny i tragedią śmierci, podejmuje jedyną słuszną decyzję. Zakończy wojnę! Odnajdzie i pokona odpowiedzialnego za jej wywołanie arcyłotra. Z nowopoznanym towarzyszem opuszcza więc będącą od zawsze jej domem wyspę.

00240.m2ts_snapshot_00.02.48.png

Para dociera do wspaniale wykreowanego XX-wiecznego Londynu (ktoś mógłby rzucić komentarz o zmianie klimatu z Thora na pierwszego Kapitana Amerykę – ja tylko puszczam oczko), gdzie w pewnym sensie role zostają odwrócone. O ile w pierwszym akcie to Trevor był gościem w świecie, którego nie rozumie, w drugim źródłem prawie wszystkich śmiesznych (na szczęście nie na siłę) sytuacji jest Diana. Nie wszystkich, gdyż na scenie pojawia się niejaka Etta Candy (kolejny świetny casting w filmie – Lucy Davis), sekratarka Trevora. Musicie to zobaczyć na własne oczy. Wróćmy do Diany. Co bardzo istotne, jest nie tylko śmiesznie. Jej niewinność, naiwność oraz wrodzona dobroć (wśród materiałów jest ciekawy reportaż poruszający temat genezy nazwy Wonder Woman – nie chodzi w niej tylko o bycie „cudowną” czy „wspaniałą”, ale również ciekawą świata, zdumioną czy zastanawiającą się), odgrywane są przez Gal Gadot po mistrzowsku i z ogromnym zaangażowaniem. Jest to zdecydowanie jej najbardziej rozbudowana i pogłębiona, a przy okazji najlepsza rola w karierze – na miarę gatunku rzecz jasna. Gra z lekkością, finezją, nie szarżując w żadnym momencie (na marginesie, doskonale wypada w scenach akcji – Miss Izraela z 2004 roku, przez dwa lata służyła w armii, zyskując nawet uprawnienia instruktora sztuk walki wręcz). Jako kobieta paradująca po XX-wiecznym Londynie w bardziej odkrywającym, niż cokolwiek zasłaniającym skórzanym stroju, niczym fanatyczka opowiadając na okrągło o sile miłości i potędze dobra, nie wypada nawet przez chwilę groteskowo. O grze Chrisa Pine’a pisałem już wyżej. Efekt jest taki, że widz od pierwszych chwil kibicuje parze protagonistów, którzy „tak zwyczajnie, po ludzku” dają się lubić. Czuć chemię pomiędzy aktorami odgrywającymi dwie główne role. Tutaj muszę się uderzyć w pierś, gdyż nie spodziewałem się przed seansem tak dobrych kreacji aktorskich. A jest ich w pierwszym i drugim akcie więcej. Podziwiać możemy jeszcze pewną zróżnicowaną etnicznie drużynę wojskowych cwaniaczków (Ewen Bremner, Said Taghmaoui i Eugene Brave Rock), z których każdy kryje jakąś tajemnicę i żal tylko, że nie wystarczyło czasu, aby ich fabularnie lepiej podbudować. Dla aktorów i osób odpowiedzialnych za casting: brawo! Dla kogoś jeszcze?

A i owszem. W tym momencie trzeba wspomnieć o osobie pani reżyser. Patty Jenkins fanką postaci Wonder Woman jest od kiedy pamięta. Nad przyjęciem oferty objęcia stołka reżyserskiego nie zastanawiała się długo, mimo że ryzyko porażki było duże (o fatum ciążącym nad „superheroine movies” pisałem we wstępie). Studio jednak wiedziało co robi. Powierzenie sterów kobiecie (ba, ponad połowę ekipy stanowiły panie, co jest zjawiskiem bez precedensu wśród hollywoodzkich blockbusterów - opowiada o tym jeden z dodatków na płycie) miało na celu pokazanie historii z kobiecej perspektywy. A to przecież Jenkins potrafi. Napisany i wyreżyserowany przez nią Monster z 2003 roku przyniósł Charlize Theron Oskara. I to jest moim zdaniem najważniejsza cecha tego filmu, a zarazem jeden z powodów dla których odniósł kasowy sukces oraz zyskał uznanie w oczach krytyków. Czym jednak ta kobieca perspektywa jest? Zdaniem Gal Gadot, która również miała duży wpływ na sposób opowiadania historii, jest to próba ukazania Diany jako przeciętnej kobiety. Owszem, z boskimi mocami, ale ze zwykłym ziemskim zestawem wartości: wrażliwością, mądrością, niezależnością i empatią. Targaną emocjami i gubiącą się w ciężkich chwilach, lecz finalnie odnajdująca drogę. Moim zdaniem cel ten został osiągnięty, gdyż właśnie taka Wonder Woman widzimy przez 140 minut seansu.

Czym jest kobieca perspektywa moim zdaniem? Gracją, umiarem i balansem. Pisałem już o aktorach, którzy nie przesadzają, nie nadmuchują kreacji do poziomu karykatury. Chris Pine, Gal, Amazonki, oddział wojaków – wszyscy grają pod batutą Jenkins jak wytrawni muzycy. Z szacunkiem dla widza i materiału źródłowego. W tempo, a zarazem nie nudząc publiki pospolitością. Najlepiej zobrazuje to zagadnienie postać wspomnianej wcześniej Etty. Rolę tę powierzono Lucy Davis. Dlaczego nie Melisie McCarthy, która ma w ostatnich latach hollywoodzki monopol na podobne role? Dla mnie odpowiedź jest jasna i podałem ją w drugim zdaniu tego akapitu.

Ale były również obawy. Nieliczne, aczkolwiek słyszalne głosy, iż film okaże się feministyczną bombą, manifestem wyższości kobiet (dla przykładu, jedyny naukowiec w filmie to kobieta - dr Maru) nad barbarzyńskimi neandertalczykami, posiadaczami chromosomu Y. Niesłusznie. Chociaż brzydsza połowa społeczeństwa dostaje od czasu do czasu prztyczka w nos (genialne zwieńczenie rozmowy o zegarku, który chyba zegarkiem do końca nie był czy równie zabawna walka na języki obce w pubie), ale film robi to z elegancja i klasą. Nawet tak poważny temat jak dyskryminacja kobiet na początku XX wieku traktowany jest w sposób absolutnie unikający kontrowersji. I podobnie jak konstatuje siedząca w jednej ze scen przy ognisku kompania, że niezależnie od tego, po której stronie ziemi niczyjej znajduje się nasz okop, lubimy angielską herbatę i niemieckie piwo, tak uważam, że jest to film zarówno dla tych, którzy sikają na stojąco, jak i dla tych, którzy preferują pozycję siedzącą.

00240.m2ts_snapshot_01.14.54.jpg

Wróćmy jednak do fabuły. Diana w towarzystwie wspomnianej wyżej drużyny trafia w końcu na front, odnajduje winnego całego zła, pokonuje go siłą miłości, kończy wojnę, wszyscy są szczęśliwi, a nasza heroina żyje sobie spokojnie w ukryciu, aż do wydarzeń w BvS. Tak? Oczywiście, że nie! Studio (bo kto inny) chciało epickiego zamknięcia i w trzeci akt wtłoczono coś, co… ech. Owszem jest twist (całkiem udany, mocno podbudowany fabularnie, chociaż niekoniecznie zaskakujący), owszem jest totalna batalia na śmierć i życie (chociaż w ewidentnym kagańcu PG-13) przy akompaniamencie giętej blachy, fruwających konstrukcji i grzmotów z błyskawicami, ale zupełnie nie pasuje to do dwóch poprzednich aktów. Miałem wrażenie, że oglądam zupełnie inny film, stworzony przez inną ekipę, mającą zupełnie inny cel. Cel, którym jest spłycenie przesłania filmu i zdegradowanie go do roli nic nieznaczącego wstępu do obowiązkowej w każdym hollywoodzkim blockbusterze o super herosach rozpierduchy.

I może nawet przy dobrych chęciach i obniżonych oczekiwaniach finał byłby zjadliwy, gdyby chociaż w sferze technicznej był dopracowany. Tymczasem efekty CGI, które ogólnie w filmie nie powalają (ot, są „przeciętne plus”), w trakcie finałowej potyczki jeszcze bardziej obniżają loty. Green screen, który lekko razi w dwóch pierwszych aktach, teraz zaczyna walić po oczach, aż bolą i zaczynają krwawić. Nie gra też choreografia walk. To co było ucztą dla oczu na plaży Themisciry czy w belgijskim Vald, tutaj nie bawi, nie zaskakuje i nie wywołuje opadu szczęki. Nudzi. Wreszcie casting głównego złego bohatera. Do niego mam jedyne zastrzeżenie odnośnie do obsady. Mnie nie przekonał (chociaż drugi seans trochę złagodził te odczucia). Jego motywacje są w miarę dobrze rozpisane, ale to co widzimy na ekranie… Nie chcąc wchodzić w spoilery, poprzestanę na tych kilku słowach dezaprobaty.

Jeśli na tym etapie czytania recenzji dochodzicie do wniosku, że dwa pierwsze akty uważam za perfekcyjne, a trzeci za dno totalne, prawie macie rację. Dlaczego prawie? Ponieważ kilka drobnych rzeczy drażniło mnie również w rozdziałach otwierających (być może są to rzeczy zaczerpnięte z wiekowego już materiału źródłowego – można je było jednak trochę uwspółcześnić), jednocześnie znalazłem coś pozytywnego w zakończeniu. Wymieńmy pokrótce:

  • Dlaczego Amazonki od tysięcy lat czekają na zrealizowanie swojego przeznaczenia, podczas gdy wróg w tym samym czasie realizuje misję zagłady ludzkości?
  • Dlaczego pojawienie się Diany w świecie zwykłych ludzi nie powoduje, że padają dziesiątki pytań o jej pochodzenie i o źródło jej mocy. Owszem niektórzy się dziwią, ale porównałbym to do sytuacji, gdy ktoś ma 210 cm wzrostu. Albo ma paskudną bliznę na twarzy. Albo mówi z bardzo oryginalnym akcentem. Tylko tyle.
  • A propos akcentu. Dlaczego Niemcy mówią w tym filmie po angielsku? Owszem, z niemiecką manierą, ale jednak. Angielskie napisy nie rozwiązałyby problemu? Na pewno zyskałaby na tym immersja.
  • Głupoty typu „Och nie! Zginęły moje notatki, więc nie skonstruuję broni ,nad którą pracowałam!”.
  • Smutny standard w filmach superhero, czyli bezbarwni, jednowymiarowi i karykaturalni złoczyńcy (po twiście jest trochę lepiej).
  • I w końcu pozytyw w postaci, mimo wszystko, bardzo pozytywnego wydźwięku filmu. Chociaż świat nie jest miejscem idealnym, chociaż ludzie mają w sobie pierwiastek zła, warto podążać ścieżką wytyczoną przez Dianę. Zobaczycie Steva Trevora i zrozumiecie.
  • Aha, jest jeszcze coś, co w pewnym stopniu ratuje zakończenie. Ale o tym w sekcji „Obraz 3D”.

Przed końcową oceną poruszę jeszcze jedną kwestię. W wielu recenzjach, z którymi zapoznałem się zaraz po seansie, widziałem narzekania na zmianę settingu filmu z drugiej Wojny Światowej na pierwszą. Ich autorzy wskazywali na fakt, że w odróżnieniu od czarno-białego konfliktu roku 1939, gdzie łatwo wskazać stronę bezdyskusyjnie złą (faszystowską trzecią rzeszę), w przypadku wcześniejszego konfliktu nie jest to takie proste. Miał on zdecydowanie wielowymiarowy i niejednoznaczny charakter, zatem osadzenie Wonder Woman po jednej tylko stronie barykady i „napuszczenie” jej niejako na stronę przeciwną (notabene znów są to Niemcy, a autorzy zdają się zapominać, że w skład Trójprzymierza wchodziły również inne nacje) nie współgra z podstawą etyczno-moralną, na której opiera się ta postać i bez której jej istnienie nie ma najmniejszego sensu. Nie zgadzam się z tym. Wydaje mi się, że uwadze autorów umknął jeden bardzo istotny szczegół. Diana nie zabija „wrogich” żołnierzy. Owszem, próba walki z nią kończy się w wielu przypadkach bardzo boleśnie i nie obejdzie się zapewne bez opatrunków, gipsu, a nawet poważnych operacji, ale każdy z przeciwników (z dwoma akceptowalnymi wyjątkami) przeżyje wojnę. Polecam zwrócić na ten fakt uwagę podczas seansu, gdyż zmienia on wydźwięk najważniejszych scen o 180 stopni. Trochę inaczej wygląda sytuacja w końcówce filmu, gdy Diana najpierw traci zaufanie do obu stron konfliktu, by następnie poddać się wyrzutom sumienia. Ale nawet wtedy liczbę jej ofiar policzyć możemy na palcach jednej ręki.

Czas na werdykt. Na tym etapie recenzji nie da się ukryć, że film bardzo mi się podobał. Gdyby nie fatalne zakończenie, ocena byłaby bliska maksymalnej. Niestety, stanowi ono na tyle istotny element filmu i zarazem punkt wyjściowy dla dalszej historii Wonder Woman, że zabieram cały punkt. Kolejne pół odejmuję za drobniejsze kwestie wymienione dwa akapity wyżej. Ocena?

+4
Film

Obraz 2D:

Film nakręcono na celuloidzie Kodaka, wspomagając się w niektórych scenach cyfrą w postaci kamer Arri Alexa (zdjęcia Matthew Jensena – Fantastyczna Czwórka 2015, Brud 2013, Kronika 2012). Produkcja otrzymała aspekt 2.39:1 (zarówno w kinie, jak i na płycie), co pozwoliło nadać prawdziwie filmowy, kinowy look. Ziarna jest dokładnie tyle ile trzeba, szczegóły są pięknie zdefiniowane nawet w brzegowych obszarach kadru (co istotne, gdyż przywiązanie do detali odpowiadającej za scenografię Aline Bonetto znane jest jako obsesyjne), a twarze wyglądają naturalnie. Struktura rozmaitych powierzchni jest łatwo rozpoznawalna. Cel, jakim było ukazanie klimatu epoki, udało się zrealizować w stu procentach.

00240.m2ts_snapshot_02.07.32.jpg

W recenzji filmu wspomniałem o nierównych efektach specjalnych i ewidentnym green screenie. Problem ten niestety nie ma natury jedynie artystycznej, ale stanowi także wyzwanie techniczne. O ile w scenach kręconych konwencjonalnie (niezależnie od rodzaju nośnika), czyli bez użycia CGI obraz jest ostry niczym żyletka, powiedzmy na podobieństwo efektu użycia kamer cyfrowych (w tym pozytywnym znaczeniu), o tyle w scenach wykreowanych przez komputer jest miękki i lekko rozmyty. Paradoks, prawda? Obwiniać o to należy zapewne niższy niż w przypadku innych blockbusterów budżet (149 mln $ przy 250 mln $ w przypadku BvS czy drugiej odsłony The Avengers). Weźmy pod lupę dwie sceny. Pierwsza z nich otwiera film. Rozległa, wykreowana przez procesor panorama współczesnego Paryża – miękko. W ułamku sekundy przenosimy się na dziedziniec Luwru – ostro. Druga przedstawia moment uratowania Trevora przez Dianę u brzegów Themisciry. Ujęcia łapane pod wodą – ostro. Mgnienie oka i jesteśmy na powierzchni – miękko. Takich przejść jest w filmie dużo więcej. Dopóki zjawisko to mnie nie oswoiło, łapałem się na chwytaniu pilota i próbach korekty ustawień ostrości. Tutaj „plus jeden”, tam „minus jeden”. Później odpuściłem. Cóż, ten typ tak ma.

Pierwszy akt to przede wszystkim śródziemnomorskie pejzaże w klimatach „pocztówek z Grecji”. Lazur wody, błękit nieba, zieleń roślinności, biel marmuru, żółć piaskowca, metaliczny połysk i gliniane naczynia. Do tego dużo, dużo słońca. Pierwszej ciemnej sceny doświadczamy po około 30 minutach. Robi ona bardzo dobre wrażenie. Ilość detali jest identyczna jak w scenach kręconych za dnia. Kwestie artystyczne również zasługują na pochwałę – jak rozświetlić ciemną jaskinię na wyspie, której mieszkańcy nie znają elektryczności? Odpowiecie: „pochodnią”. Tutaj mamy jednak bardziej kreatywne podejście do tematu. Nic nie zdradzając - znakomita robota. Co więcej, kolejne ciemne sceny wyglądają tak samo dobrze – może z wyjątkiem jednej, ukazującej nocną podróż do łodzi na plaży Themisciry. Chyba ktoś zapomniał „pstryknąć oświetlenie”. Bez korekty jasności obrazu wiele nie zobaczycie. Na szczęście scena nie jest ani długa, ani obfita wizualnie, więc jedynym problemem może być chwilowa irytacja.

00240.m2ts_snapshot_00.29.57.jpg

Akt drugi i trzeci to znacznie chłodniejsze barwy. Przede wszystkim odcienie niebieskiego, brązu i szarości. Paletą kolorów najbliżej wtedy filmowi do Batman v Superman. Wśród dodatków na płycie znajduje się krótki materiał z omówieniem inspiracji dla praktykowanej przez ekipę takiej właśnie kompozycji obrazu.

Poza wspomnianą powyżej sceną nieprzeniknionego mroku, zastrzeżenia mam jeszcze do realizacji jednej kwestii. Być może to kwestia konkretnych ustawień mojego panelu LCD, ale nijak nie potrafiłem uzyskać zadowalającej widoczności detali na czarnym płaszczu Diany i jej równie czarnych włosach.

Czym się kierować podczas przyznawania oceny za obraz? Kwestiami artystycznymi, które oceniam na 5 czy może technicznymi, ale niezależnymi od transferu (który sam w sobie zasługuje na ocenę najwyższą) jak tanie CGI czy nachalny green screen, które z kolei oceniam na 4? Zastosuję po prostu średnią arytmetyczną.

00240.m2ts_snapshot_00.01.25.jpg 00240.m2ts_snapshot_00.53.51.jpg

00240.m2ts_snapshot_01.09.24.jpg 00240.m2ts_snapshot_01.14.58.jpg

00240.m2ts_snapshot_01.34.03.jpg 00240.m2ts_snapshot_02.01.50.jpg

5
Obraz

Obraz 3D:

Przez kilka lat obcowania z technologią 3D wyrobiłem sobie zdanie, że produkcje Warnera, Universala czy takiego Constantine Films osiągają w tym obszarze poziom, jakiego u Disneya próżno szukać. W efekcie ilość filmów MCU, które oglądam w takiej właśnie wersji jest znikoma. Strażnicy Galaktyki są tutaj pozytywnym przykładem, a i to głównie dzięki scenom IMAX. DCEU jest tu zatem oczywistym zwycięzcą. Jak wygląda sprawa w przypadku najnowszego filmu? Wonder Woman nie tylko nie schodzi poniżej poziomu Man of Steel czy BvS (Legion Samobójców ewidentnie odstawał, aczkolwiek zrzucałbym to na karb nocnej scenerii), ale nawet podnosi poprzeczkę. Bardzo dobra konwersja, która podobnie jak sam film, ma jednak swoje wady. Od nich zacznijmy.

Po pierwsze, suwak sterujący kontrastem podjechał za bardzo do góry – sugeruję jego ręczne obniżenie. Po drugie, od czasu do czasu na dalszym planie pojawia się cross talk. Szczególnie w ciemnych scenach. Czy jest to wina realizacji czy konkretnego odbiornika? Recenzenci mający doświadczenie z wieloma różnymi panelami powtarzają od lat swoją mantrę: wina leży zawsze po stronie sprzętu. Nie będę polemizował. Po trzecie, widzowie polujący na sceny pop-up będą zawiedzeni. Ten film to głównie głębia (ale za to jaka). Po czwarte, ciemne sceny – wiadomo.

Co z dobrych rzeczy? Cała reszta. Jako pierwsza zaskoczyła mnie scena ukazująca doskonale znane z BvS zdjęcie Diany i jej współtowarzyszy. Jako że jest ono wtłoczone między dwie tafle szkła, brud który pojawia się na pierwszym planie, powinien być widoczny o jakiś 1 mm bliżej, niż powierzchnia fotografii. I tak w istocie jest. Niuans, a robi wrażenie. Dalej jest jeszcze lepiej. Półgodzinna sekcja na skąpanej w promieniach słońca Temiscirze mogłaby służyć jako demo na wielu pokazowych dyskach. Szerokie plany, widok z lotu ptaka, trening na szczycie góry, skok Diany do wody, tonący Trevor, Trevor cucony na plaży – krótkie, acz efektowne scenki. W tej ostatniej zwracam uwagę na niesamowitą głębię, którą rozciągnięto do granic możliwości. Owszem, są i słabsze sceny, chociażby z uwagi na wspomniany półmrok panujący w niektórych lokacjach. Jaskinia czy włamanie do zbrojowni to pierwsze z nich. Niedostateczna ilość światła praktycznie w każdym przypadku mocno ogranicza efekt trójwymiaru. Chociaż i tutaj jest miejsce na wyjątki od reguły jak późniejsza scena przy ognisku. Widz nie ma problemu z rozpoznaniem poszczególnych planów. Pozytywne zaskoczenie.

00240.m2ts_snapshot_00.17.39.jpg

Wracając do Themisciry, wrażenie robią twarze Amazonek. Wyglądają dużo naturalniej, niż w wersji 2D. Zyskują na plastyczności. Przykłady? Scena, gdy Hippolita opowiada córce historię wyspy (fragment niejako malowany farbą olejną sam w sobie wygląda lepiej, niż w „płaskiej” wersji) oraz moment, gdy Diana spotyka pierwszego w swoim życiu mężczyznę, witając go słowami „You are a man”.

Mamy jeszcze trening Amazonek i bitwę na plaży. Jak wyszło? Zacznijmy od krótkiej retrospekcji. 2014 rok, film Hercules oraz 2016 i Bogowie Egiptu – ewidentnie kino nastawione na efekty. Ku zaskoczeniu, obie ekranizacje wyglądają jak niskobudżetowe produkcje telewizyjne z poprzedniej dekady (przy budżetach odpowiednio 100 i 150 mln $). Przynajmniej tak je oceniłem po seansach w jedynych dostępnych w polskiej dystrybucji wersjach, zatem „dwa-de”. Zachęcony pozytywnymi opiniami oraz trailerami wersji 3D, filmy postanowiłem importować. W obu przypadkach okazało się, że syntetyczny, cierpiący na słabe CGI i walący po oczach greenscreenem obraz, w cudowny niemal sposób nabrał naturalnego wyglądu. Bardzo podobnego zjawiska doświadczyłem teraz (z tą jednak różnicą, że Wonder Woman w 2D również wygląda bardzo dobrze!). Wyskakujące z siodeł Amazonki, niesamowite akrobacje, fantastyczne pejzaże – w 3D wygląda to wszystko nieporównywalnie lepiej. Wrażenie oglądania scenek przerywnikowych z gry komputerowej znika. Widz jest oszukany, ale czuje satysfakcję. W tym momencie stwierdziłem, że wersja 3D zdecydowanie powinna być tą podstawową.

Niemniejsze wrażenie robią swoją głębią sceny w Londynie, niezależnie od tego, czy odwiedzamy wąski zaułek, czy odbywamy rejs łódką po Tamizie. Do tego niemałe zaskoczenie: włosy i płaszcz Diany, na które narzekałem w opisie sekcji 2D, tym razem nie tracą detali. Dalej Belgia i jej no man’s land, czyli najlepsza scena akcji w filmie. Teraz jest jeszcze lepsza, ze smaczkami w rodzaju pocisku zmierzającego  w głąb ekranu, fontann iskier czy drzazg z roztrzaskanego słupa lecących w stronę widza. Po przeciwnej stronie skali umieściłbym niewykorzystany w wystarczającym stopniu, padający w jednej ze scen śnieg. Następnie sala balowa, która wygląda obłędnie oraz kilka następujących po niej scen o zmierzchu, które wyglądają słabo.

Wreszcie finał filmu… I to jest ten moment, który zapowiadałem we wcześniejszych fragmentach recenzji. Zwiększyłem nawet z tego powodu ocenę filmu o 0,25 punktu. Co tu dużo mówić – finałowa potyczka wygląda nieporównywalnie lepiej. Momentami wręcz FE-NO-ME-NAL-NIE! Pamiętacie retrospekcję, o której wspominałem? Tą z Herculesem i Bogami Egiptu? Tutaj ma miejsce ten sam mechanizm. W ocenie obrazu 2D napisałem: „I może nawet przy dobrych chęciach i obniżonych oczekiwaniach finał byłby zjadliwy, gdyby chociaż w sferze technicznej był dopracowany”. I dokładnie to dostałem w trójwymiarze. Żebyśmy się dobrze zrozumieli. Nadal poruszamy się po wirtualnym świecie przy poczuciu „niesamowitego CGI”, ale tym razem jest bardziej „niesamowicie”, niż „CGI”. Czyli odwrotnie jak w wersji 2D.

Podsumowanie. O ile wersja „stereo” niweluje większość problemów związanych z niedomaganiem efektów specjalnych, dodaje jednak kilka swoich, co nie pozwala wystawić oceny celującej. Z uwagi jednak na niesamowite doznania artystyczne i głębszą względem wersji „mono” immersję, ocena powinna być delikatnie wyższa. Stąd dodatkowe „pół”.

Po kliknięciu w obrazek zostaniecie przeniesieni do porównywarki screenshotów.

ww_3d_vs_2d_mini.jpg

+5
Obraz 3D

Dźwięk:

Film obejrzałem dwa razy, za każdym razem wybierając najwyższy dostępny na nośniku standard kodowania, a te na obu płytach są inne. Podczas pierwszego seansu w odtwarzaczu kręciła się płyta z wersją 2D i oryginalną ścieżką dźwiękową w formacie Dolby Atmos, ograniczoną przez mój kilkuletni amplituner do jądra w postaci Dolby TrueHD 7.1. Niestety, kolejna kastracja spowodowana była liczbą głośników, więc finalnie doświadczyć mogłem jedynie systemu 5.1. Seans drugi to nocna prezentacja 3D z dźwiękiem w standardzie DTS-HD Master Audio 5.1, zatem już bez żadnych ograniczeń technicznych.

Ponieważ tylko pierwszy kontakt z filmem odbył się w warunkach pozwalających na ustawienie głośności zestawu w okolicach „kochani sąsiedzi, przepraszam za hałas”, to właśnie na nim opieram swoją analizę.

Głęboki, mięsisty bas słyszymy już w intro. Schodzi nisko, aczkolwiek nie sprawdzając jeszcze krańcowych możliwości naszych subwooferów. Po kilku względnie spokojnych chwilach, krótki soniczny atak na sprzęt przeprowadzony zostaje w momencie, gdy Diana po raz pierwszy, jeszcze nieświadomie, używa swoich mocy. Głośniki tylnej ściany dają o sobie znać trochę później, bo około 18 minuty, podczas raczej kameralnej sceny na plaży. Słyszmy bardzo wyraźny, wiernie odtworzony szmer wiatru oraz szum fal na kamienistym wybrzeżu. Efekt immersji gwarantowany. Podobnie jak niecały kwadrans później, podczas sceny w jaskini (pisałem już o niej w akapicie poświęconym sekcji video). Uderzające o taflę wody krople, szum podziemnych wodospadów – niesamowicie zniuansowana ścieżka. Kolejny plus daję za przeniesienie do naszych salonów gwaru nabrzeża Tamizy czy ulic i pubów Londynu w drugim akcie.

Wcześniej mamy jednak pierwszą scenę akcji - bitwę na plaży. To już pokaz możliwości współczesnego kina rozrywkowego za duże pieniądze. Odgłosy walki otaczają nas, dochodzą ze wszystkich stron (aż żal, że nie dane mi było wykorzystać możliwości, jakie daje system Atmos przy pełnej instalacji głośników 7.2.4), brzmią naturalnie i wiarygodnie, momentami dosłownie wgniatają w fotel. W tym momencie po raz pierwszy  zwróciłem uwagę na muzykę Ruperta Gregsona-Williamsa (Przełęcz ocalonych i Tarzan: Legenda z 2016 roku, wcześniej wiele filmów Adama Sandlera). A to dlatego, że mocno gryzła mi się z tym, co akurat widziałem na ekranie. Brzmiała po prostu dziwacznie. Kolejne motywy muzyczne już nie drażniły. Wręcz przeciwnie, są świetne. Przy okazji, odniosłem wrażenie, że w kilku momentach słychać inspirację Gladiatorem Ridleya Scotta. Informacja dla fanów motywu Wonder Woman z BvS („Is she with you” – Zimmer/Junkie XL): bez zaskoczenia, oczywiście jest. I to w jakim momencie! Scena na ziemi niczyjej to majstersztyk. Orgia Audio-Video. To jeden z tych momentów, które wywołują ciarki na plecach i gęsią skórkę. Jeszcze intensywniej jest w finale filmu. Zestaw głośników nie milknie nawet na chwilę, a wychylenia membran są maksymalne. Z drugiej strony, znajdą się zapewne tacy, dla których doświadczenie to może być na dłuższą metę męczące.

Na obu płytach znajduje się również ścieżka z polskim dubbingiem (dialogi: Michał Wojnarowski) w systemie Dolby Digital 5.1. Do technicznej realizacji nie mam zastrzeżeń. Głosy brzmią wyraźnie, aktorzy do swoich ról dobrani są bardzo trafnie. Z mojej strony specjalne wyróżnienie dla Olgi Bołądź, która użycza głosu Dianie. Nie podobał mi się natomiast sposób dubbingowania postaci „złego pana na A” przez Krzysztofa Cybińskiego. Wkłada wprawdzie dużo serca w swoje zadanie, ale efekt jest zbyt przerysowany i teatralny, przez co jeszcze bardziej uwypukla groteskowość zakończenia. Wyłapałem też błąd polegający na tłumaczeniu słowa „men” jako „mężczyźni”, podczas gdy z kontekstu wynika, że chodzi o „ludzi” (okolice ósmej minuty).

Ocena dźwięku dotyczy jedynie ścieżki Dolby TrueHD.

6
Dźwięk

Dodatki:

ww_menu.png

Wydanie oferuje solidną porcję materiałów dodatkowych, zmieszczonych na płycie 2D. Koncentrują się one głównie na osobie głównej bohaterki oraz wartościach, które reprezentuje. Wszystkie dostępne są w wysokiej rozdzielczości i z polskimi napisami.

  • Epilogue: Etta’s Mission (2:41): scena, która u Marvela znalazłaby się po napisach. Zajawka kolejnego filmu, w którym wykorzystany będzie pewien tajemniczy artefakt.
  • Crafting the Wonder (16:26): reportaż nt. wpływu WW na popkulturę oraz jej droga do solowego filmu.
  • A Director’s Vision: Patty Jenkins opowiada o kulisach kręcenia kluczowych scen:
    - Themyscira: The Hidden Island (4:56),
    - Beach Battle (4:56),
    - A Photograph Through Time (5:07),
    - Diana in the Modern World (4:39),
    - Wonder Woman at War (5:03).
  • Warriors of Wonder Woman (9:53): bardzo ciekawy reportaż pokazujący trening fizyczny aktorek wcielających się w role Amazonek.
  • The Trinity (16:05): kolejny interesujący reportaż nt. trio najważniejszych bohaterów DC Comics i relacji pomiędzy nimi.
  • The Wonder Behind the Camera (15:34): i jeszcze jeden wartościowy materiał przedstawiający kobiety biorące udział w produkcji filmu.
  • Finding the Wonder Woman Within (23:08): ciekawie zrealizowana poganka nt. wartości reprezentowanych przez WW i ich roli w dzisiejszym świecie. Wypowiadają się znane osoby z różnych obszarów życia publicznego. Głównie kobiety.
  • Extended Scenes: sceny rozszerzone, postprodukcyjne – bez np. wybrakowanych CGI:
    - Boat Conversation (3:37),
    - Selfridges Shopping (2:07),
    - Parliament Steps (1:13),
    - Morning at the Train Station (1:13),
    - Charlie Never Sleeps (0:54).
  • Alternate Scene: Walk to No Man’s Land (1:04): scena ostatecznie wycięta z filmu.
  • Blooper Reel (5:37): wpadki i gagi z planu.
4
Dodatki

Opis i prezentacja wydania:

Film dotarł do mnie w typowym plastikowym pudełku Elite, w równie standardowym niebieskim kolorze z napisem Blu-ray 3D w górnej części frontu. Zawiera ono dwie płyty z filmem, osobno w wersji 2D (pomarańczowa) i 3D (biała). Grafika na płytach jest bardzo oszczędna i ogranicza się do stylizowanego na orła symbolu głównej bohaterki. Okładka przedstawia wizerunek Diany oraz tytuł z dopiskiem 3D. Niestety, aczkolwiek standardowo, wewnętrzna strona okładki nie uraczy nas żadnym urozmaiceniem. Na obu płytach znajdziemy polskie napisy, które w okolicach dwunastej minuty nie ustrzegły się drobnego błędu.

Wonder Woman Front.jpg Wonder Woman Tył.jpg

Wonder Woman Środek.jpg

4
Opakowanie

Specyfikacja wydania

Dystrybucja

Galapagos

Data wydania

11.10.2017

Opakowanie

Amaray

Czas trwania [min.]

141

Liczba nośników

2

Obraz

Aspect Ratio: 16:9 - 2.40:1

Dźwięk oryginalny

Dolby Atmos / DTS-HD Master Audio 5.1 angielski

Polska wersja

Dolby Digital 5.1 (dubbing) i napisy

Podsumowanie:

Znakomite wprowadzenie komiksowej ikony do świata filmu (występu w BvS nie liczę). Bez wątpienia aktualny numer jeden wśród kobiet (chociaż trzeba uczciwie przyznać, że przy beznadziejnej konkurencji). Solidne występy postaci drugoplanowych, wyczuwalna na planie pozytywna energia i budujące przesłanie filmu. Dający się lubić i zapadający na długo w pamięć bohaterowie, niewymuszony humor, video z najwyższej półki, bardzo dobre 3D oraz referencyjne audio. Powrót DCEU do formy po dwóch poprzednich filmach? Zdecydowanie tak. Wady? Odstające od ogólnej jakości efekty CGI (szczególnie w 2D), niewykorzystany potencjał postaci antagonistów i fatalne, niepasujące do dwóch pierwszych aktów zakończenie historii. Jeśli film kupi Cię w ciągu pierwszych 100 minut, prawdopodobnie zakończenie przejdziesz siłą rozpędu (o co łatwiej w wersji 3D) i nie zepsuje ono satysfakcji z seansu, chociaż jego ocenę mimo wszystko obniży (dodam, że przy drugim seansie, gdy jesteśmy gotowi na raptowne obniżenie lotów w końcówce, łatwiej je strawić). Jeśli jednak pierwsze akty Ci nie podejdą, zakończenie tego nie zmieni - wprost przeciwnie. Ja jednak należę do pierwszej grupy i zakup mocno polecam!

+4
Film
5
Obraz
+5
Obraz 3D
6
Dźwięk
4
Dodatki
4
Opakowanie
5
Średnia

Gdzie kupić wydanie Blu-ray 3D filmu „Wonder Woman”?

Film do recenzji otrzymaliśmy dzięki uprzejmości firmy Galapagos.

źródło: Galapagos / Warner Bros. / DC Comics