„365 dni: Ten dzień” – recenzja filmu. Pocztówka z Sycylii, czyli Łobuz kocha mocniej 2

Na platformie Netflix wylądowała druga odsłona polskiego filmu „365 dni”, który dwa lata temu podbijał kina, a jego premiera odbiła się szerokim echem nie tylko na naszym krajowym podwórku. Jak potoczyły się dalsze losy Laury i Massimo i jak kontynuacja wypada na tle swojego poprzednika? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Na nic zdały się wysiłki depopularyzatorów pierwszej odsłony planowanej trylogii „365 dni”, która przed dwoma laty szturmem przedarła się zarówno przez polskie kina, jak i zagranicznego Netfliksa. Wszelkie prośby, petycje i zażalenia w sprawie wycofania z platformy celebrującego gwałt filmu zadziałały w przeciwną stronę i obrały kurs na dwie kontynuacje. Pierwsza z nich od wczoraj wędruje po wodach bogatej biblioteki streamera. Dzień po premierze, kiedy już prawie cztery tysiące użytkowników Filmwebu zdążyło ocenić produkcję w reżyserii Barbary Białowąs i Tomasza Mandesa, pozostaje patrzeć z politowaniem na listę najchętniej oglądanych obrazów platformy streamingowej i liczyć na to, że sequel nie popłynie na tak pokaźnej fali jak poprzednik. Złudny optymizm nakazuje cierpliwość i wizję losów filmu, który – jak mawia klasyk – „upadnie i sobie głupi ryj rozwali”; rozum podpowiada jednak, że „365 dni: Ten dzień” znów się kliknie, a wszystkie rozochocone gospodynie domowe ponownie zajrzą do „tej szuflady”.

Kontynuacja hitu na podstawie niesławnej erotycznej pseudo-powieści Blanki Lipińskiej nie jest już być może tak szkodliwym społecznie filmem jak część pierwsza, lecz mimo to oczy podczas seansu krwawią równie mocno. Obraz – którego autorami scenariusza są Mandes, Mojca Tirs i autorka literackiego pierwowzoru – jest tak samo nieporadnym soft-pornosem z pisaną na kolanie historyjką będącą jedynie pretekstem do kolejnych seksualnych eskapad. To wciąż ta sama, wystrugana w epoce kamienia opowiastka o niedolach quasi-wyzwolonej kobiety, z tą tylko różnicą, że tutaj pojawia się kilka dodatkowych postaci. A, no i pieprzenia jest nieco więcej.

365 dni: Ten dzień film Netflix

Kurz po pamiętnie uroczym porwaniu i równie romantycznej seks-agresji zdążył już opaść. Laura (Anna-Maria Sieklucka) i Massimo (Michele Morone) stają na ślubnym kobiercu i udają się na pełen kopulacji miesiąc miodowy. Kiedy nowożeńcy wrócą z wojaży do „normalnego życia”, czekać na nich będzie wyzwanie w postaci pogodzenia swych wybuchowych charakterów. Bohaterka narzeka na brak zajęcia, a sycylijski mafiozo musi dbać o interesy (o których de facto nie dowiadujemy się nic). Całe szczęście, że z Polką na wyspie przebywa jej jazgotliwa BFF, Olga (Magdalena Lamparska stanowiąca jeden z niewielu plusów produkcji), która w przydupasie gangsterskiego bossa – Domenico (Otar Saralidze) upatrzyła sobie kandydata na małżonka. Wobec tego, spółkowania jest co niemiara. Przez pierwszą godzinę drugiej odsłony „365 dni” na przemian bzykają się dwie pary, a pozbawionym namiętności scenom towarzyszy muzyka rodem z 4fun.tv i obmierzłe slow-motion.

W filmie „365 dni: Ten dzień” fabuła jest bowiem elementem nadprogramowym. Nawet w porównaniu z inicjatorem trylogii, sequel odznacza się intrygą godną pierwszego lepszego klipu z Pornhuba. Produkcja Netfliksa jest pod tym względem klasycznym przykładem kontynuacji bez pomysłu. Dzieło Białowąs i Mandesa próbuje surfować po tej samej fali, na której wzniosła się część pierwsza; tym razem jednak woda jest bardziej spokojna, a deska nie radzi sobie z uniesieniem ciężaru banału. Niedołężne soft-porno, które na zmianę z pocztówkowymi ujęciami południowej Italii wypełnia pierwszą godzinę filmu, przechodzi w tryb fabularny dopiero po pierwszym akcie. Wówczas na horyzoncie pojawia się mężczyzna imieniem Nacho (Simone Susinna), uaktualniony, lepszy i (w przeciwieństwie do konkurenta) nie-toksyczny model, który wyrzeźbiony został w tej samej fabryce muskulatury, co Massimo. W odróżnieniu od męża kobiety, nowy absztyfikant nie uznaje średniowiecznych praktyk przemocowych i wydaje się być bardziej zrównoważonym gościem; to taki typ, który przykryje Cię kocykiem i pocałuje w czółko, kiedy zaśniesz mu na ramieniu.

Warsztatowy poziom scenarzystów filmu Netfliksa najprościej porównać jest do twórczości Tommy’ego Wiseau albo referatu dwunastolatka, który z roku na rok cudem przedostaje się do następnej klasy. Szczególnie w otwierającym produkcję akcie erotyczne (ale nie tylko) sceny ciągną się w nieskończoność i trącą tanim temperamentem właściwym pokazywanym po północy filmom dla dorosłych z mniej komercyjnych kanałów telewizyjnych. Dialogi są tak samo drętwe jak ciała rzekomych kochanków, a scenopisarskie absurdy walczą między sobą o miano tego najbardziej niedorzecznego.

Głupota drugiej części „365 dni” sięga jednak zenitu, gdy obraz próbuje przeistoczyć się w kryminał i wychodzi na jaw fabularna enigma. Przyrządzony przez twórców plot-twist jest tak infantylnym i leniwym rozwiązaniem, że już w tym momencie możemy przestać martwić się o kolejną Złotą Malinę. Pod względem reżyserii nie zmieniło się tutaj wiele – filmowy odpowiednik literatury Lipińskiej pozostaje teledyskowo-reklamową wariacją cichych fantazji seksualnych silnej w założeniu kobiety. Aktorstwo jest z kolei pochodną realizatorskiej próby powołania do życia okolonego seksapilem półfilmu; odtwórcy głównych ról wypowiadają swe kwestie wyłącznie zniżonym głosem, a kiedy prezentują coś innego niż wdzięk, wygląda to mniej więcej w ten sposób.

Ocena filmu „365 dni: Ten dzień”: 1/6

 

zdj. Netflix / Karolina Grabowska