„Babilon” – recenzja filmu. Wszystko wszędzie naraz

W polskich kinach możecie oglądać już „Babilon”. Kolejne filmowe widowisko próbujące pokazać widzom, jak kiedyś wyglądało Hollywood. Tym razem cofamy się do samych początków fabryki snów, a w podróż jeszcze raz wyruszają z nami Brad Pitt i Margot Robbie. Czy warto wskoczyć do tego pociągu? Sprawdźcie naszą recenzję.

Kto jak kto, ale Damien Chazelle wie, jak rozkręcić dobrą imprezę. Jeśli jego jazzowy dynamizm i musicalowa adoracja przypadły Wam do gustu, istnieje szansa, że w „Babilonie” odnajdziecie się jak ryba w wodzie. Co jednak w przypadku gdy atrakcyjnie zaaranżowana przez reżysera biesiada przedłuży się o kilka niepotrzebnych zabaw, a gospodarz niechętnie przyjmie pomysł o wcześniejszym zerwaniu się do domu? Wówczas wystawne przyjęcie rychło zamieni się w udrękę, a Wy zaczniecie żałować, że w ogóle wyszliście i że lepiej by było odpalić sobie „Deszczową piosenkę” pod kocem i z herbatką. Nie zrozumcie mnie źle, cenię sobie okazałe bachanalia jak każdy inny, ale pomiędzy fekaliami słonia a złotym prysznicem koniecznie musi znaleźć się miejsce na złapanie oddechu. Chazelle okazałby się lepszym hostem, gdyby miał to na uwadze. Tymczasem ten woli nie wychodzić z roli zaprawionego w boju wodzireja: sypie zasłyszanymi gdzieś-tam-kiedyś anegdotami, przechwala się, kogo to on nie zna i mieli ozorem o tym, jak było, jak jest teraz, i jak to generalnie powinno wyglądać. A Wy wracacie do siebie i nie macie pojęcia, o co mu chodziło.

Twórca celebrowanego „La La Land” przymierzał się do odwiedzin „Babilonu” już w 2009 roku. Wtedy jednak – na cztery lata przed premierą krótkometrażowego „Whiplash” – szybko okazało się, że młody reżyser nie jest jeszcze gotowy na projekt o tych rozmiarach. Nieco ponad dekadę i dwie zaliczone gale Oscarów później wygląda na to, że Chazelle wciąż potyka się o swe ambicje. Krytyczny całokształt filmu nie jest równie spektakularnym fiaskiem, co jego komercyjny blamaż (przy łącznym budżecie ok. 160 mln obraz zarobił w USA marne 15 baniek), ale fakt, iż „Babilon” upadł tak dosadnie, z pewnością odbije się na kolejnych latach twórczości Amerykanina. Jedni przyczyn takiego stanu rzeczy upatrują w godnej ubolewania promocji. Drudzy przeklinają streaming. Jeszcze inni zwiastują śmierć gwiazd i złowrogo spoglądają w stronę Kevina Feigego. Czy w całym zamieszaniu ktokolwiek wziął pod uwagę możliwość, że niemałą część winy ponosi samo dzieło? Nawet jeśli jesteście z tych, co widzą barokowy, przeszło trzygodzinny party-esej o transformacji kina w kategoriach atrakcji weekendu, to jest spore prawdopodobieństwo, że „Babilon” Was przemieli. To film, który nie pozwala przygotować się do skoku. To ten, co nagle pojawia się za plecami i popycha bez ostrzeżenia. Wprost na głęboką wodę.

brad pitt w filmie babilon .jpg

Choć opowieść rozgrywa się na przestrzeni niespełna trzech dekad, okresem, który interesuje Chazelle’a najbardziej jest przełom lat 20. i 30., kiedy to tzw. talkies zaczęły grzebać zarówno filmy nieme, jak i kariery tych aktorów, co z przejściem na dźwięk radzili sobie gorzej. Wrota „Babilonu” otwierają się w roku 1926. Meksykański imigrant Manuel Torres (w tej roli anglojęzyczny debiutant Diego Calva) poszukuje urozmaiceń imprezy jednego z hollywoodzkich magnatów. Roaring Twenties trwają w najlepsze, a więc na przyjęciu – obok wymaganego zapasu kokainy i eteru – klimat uzupełniają rozległe orgie, dzikie pląsy i jazz, który brawurowo przygrywa, gdy scenę szturmem bierze jedna z tancerek tudzież słoń.

Rozciągnięta do rozmiarów pierwszego aktu feta zwabiła wielu znamienitych gości, których losy mniej lub bardziej śledzić będziemy przez następne dwie i pół godziny. Powszechne uwielbienie wzbudza Jack Conrad (Brad Pitt), uzależniony od alkoholu gwiazdor, który projekty zmienia równie często co partnerki. Analitycznym okiem balangę lustruje sprawcza dziennikarka Elnor St. John (Jean Smart). Z kolei na scenie kabaretowy popis daje Lady Fay Zhu (Li Jun Li), kiedy to trąbką cuda czyni utalentowany jazzman Sidney Palmer (Jovan Adepo). W gąszczu nagich ciał wije się jeszcze ona — Nellie LaRoy (Margot Robbie), samozwańcza gwiazda, która lada moment będzie miała cały ten świat u swych stóp.

LaRoy staje się u Chazelle’a kimś w rodzaju personifikacji wczesnego Hollywood. To właśnie w – portretowanej przez Robbie w wyjątkowo euforycznym wydaniu – kobiecie reżyser zamieszcza większość z cech, przez które masowa publika z takim uwielbieniem zapatruje się w fabrykę snów. Naszym punktem widzenia jest w tym układzie Manuel (czy też zamerykanizowany z czasem „Manny”, jak określa go Nellie), outsider, który zarówno w zabawowym przemyśle, jak i w aspirującej aktorce znajduje okazję, by „stać się częścią czegoś większego”.

W końcu LaRoy ma wszystko, czego trzeba. Kiedy nie olśniewa urodą, to fascynuje charyzmą. Jeśli nie zjednuje kolejnych przyjaciół, to, jak na zawołanie, inscenizuje wymaganą dla chwili emocję. Po Clarze Bow przejmuje duchowy spadek w postaci „It girl”, który pozwala jej z łatwością wspiąć się na szczyt. Obserwujemy ją niczym ekranowi partnerzy z westernowej scenki, fantazjując, na przemian śliniąc się i ukrywając między nogami erekcję. Mniej więcej to samo robi „Manny”, z tym że teraz już jako początkujący producent. Kilka chwil później zaradny Mexicano jest już kierownikiem produkcji. Oto Hollywood lat 20. w pełnej krasie. Wchodzisz przez boczne drzwi, a potem raz na wozie, raz pod wozem. Nikt nie przekonał się o tym lepiej niż grany przez Pitta Conrad, relikt przeszłości, którego wypierają młodsi i bardziej wokalni.

babilon film.jpg

Plejada postaci „Babilonu” to w większym stopniu galeria archetypów aniżeli pełnoprawni bohaterowie. I w porządku, nikt nie powiedział, że tak nie można. Problem pojawia się w momencie, gdy Chazelle przeprawia swych artystów przez lata modyfikacji, reform i przesileń (obyczajowych i tych nie-obyczajowych). Podczas gdy czarujący Conrad przeżywa aktorsko-prywatny kryzys tożsamości w latach 30., kilka ekranowych lat wcześniej scenariusz nie wie, z której strony go określić. Kiedy droga LaRoy zatrzyma się już na przystankach self-made i self-broke, wątek aktorki zostaje w pewnym momencie po prostu ucięty. Nawet najbardziej elastyczny bohater, jakim jest „Manny”, wydaje się zbędny między poszczególnymi sekwencjami. Wygląda to trochę tak jakby Chazelle wahał się między zrobieniem z niego Michaela Corleone przemysłu filmowego a szekspirowską wariacją Jordana Belforta.

Z jednej strony reżyser chce pokazać, jak bezlitosny Hollywood potrafi być w dehumanizacji jednostki. Z drugiej zaś przed szereg zdaje się wysuwać osobliwa – i niemal nostalgiczna – puenta o wartości zuchwalstwa. Każda z trzech wszechstronnych części „Babilonu” sprawia wrażenie traktatu o innej kwestii. Wzorem „Pewnego razu… w Hollywood” produkcja przybiera nieraz konserwatywny ton i zamienia się w pean na cześć dawnego porządku rzeczy. Innym razem – niczym „Mank” Finchera – obraz próbuje swych sił w bezpardonowej krytyce struktur. Na dokładkę dostajemy też ujęcie satyryczne, którym z lepszym skutkiem posłużyli się bracia Coen w oklejonym absurdem „Ave, Cezar”. Ale hej, żaden z tych trzech filmów nie miał tak kozackiej muzyki, co nie?

W jednej ze scen umiejscowionych w toalecie (strzelam, że było to mniej więcej w połowie filmu) postać grana przez Pitta pyta swego zaufanego producenta – a tak naprawdę to też zgromadzoną przed ekranem widownię – czy kinu w ogóle potrzebny jest dźwięk? Producent na pytanie nie odpowiada, ale z tła nieprzyzwoicie siarczystym pierdem daje o sobie znać trzecia, niewidoczna w kadrze osoba. Czy kinu w ogóle potrzebny jest „Babilon”? Na to pytanie musicie odpowiedzieć sobie sami.

Ocena filmu „Babilon” 3+/6

zdj. Universal Pictures