„Babyteeth” („Zęby mleczne”) – recenzja filmu

Od piątku na ekranach polskich kin możecie oglądać dramat „Babyteeth” wyreżyserowany przez Shannon Murphy, w którym główne role zagrali Eliza Scanlen, Michelle Lotters i Ben Mendelsohn. Czy warto wybrać się do kina? Przekonajcie się z naszej recenzji.

Utrata zębów mlecznych (dentes decidui) to proces naturalny. Jest on równoznaczny z dojrzewaniem młodego osobnika, którego „mleczaki” zastępowane są wówczas przez zęby stałe (dentes permanentes). Milla, kilkunastoletnia bohaterka debiutanckiego filmu australijskiej reżyserki Shannon Murphy, pomimo swego wieku posiada zarówno zęby stałe, jak i mleczne. Dziewczyna jest zawieszona między dwoma światami – tym wciąż dziecięcym, pełnym nastoletnich grymasów, spontanicznych tańców, pstrokatych kolorów i mierzenia sukienek na szkolny bal, a także tym dorosłym, spowodowanym okrutną chorobą, przyspieszonym kursem dorastania i ograniczoną ilością czasu. W momencie gdy wypadnie jej ostatni ząb, staje się dla nas jasne, że odwrotu już nie ma. Pozostaje tylko pochylić się nad tym, co jest teraz. Za chwilę nie będzie nic.

Sposób, w jaki Murphy opowiada tę słodko-gorzką historię o umieraniu, jest godny podziwu. Młoda reżyserka nie fetyszyzuje bólu i cierpienia, nie oprowadza nas po wywołujących odrazę szpitalnych salach i depresyjnych gabinetach lekarskich, a co najważniejsze – nie stara się na siłę wyciskać łez. Zamiast tego pozwala, by te przyszły same, by wyniknęły ze szczerego wzruszenia spowodowanego humorem i ciepłem towarzyszącym jej sugestywnym bohaterom. Milla (fenomenalna Eliza Scanlen) to inteligentna, energiczna i pewna siebie dziewczyna. Z chorobą zmaga się już od jakiegoś czasu. W drodze do szkoły napotyka Mosesa (równie świetny Toby Wallace), wiecznie odurzonego młodego gniewnego, który oprócz bycia dupkiem specjalizuje się również w dilerce i nicnierobieniu. Bohaterka, mimo wyraźnego sprzeciwu rodziców (Ben Mendelsohn oraz Essie Davis), fascynuje się chłopakiem i spędza czas na strategicznym obmyślaniu kolejnych konfrontacji. Krnąbrny Moses staje się dla dziewczyny kimś więcej niż tylko pierwszym nastoletnim zadurzeniem. Jego obecność rozświetla jej rzeczywistość, powoduje, iż zły stan zdrowia staje się znośny, a strach zamienia się w cierpliwość.

Film oparty został na scenariuszu Rity Kalnejais, będącym wcześniej dramatem sztuki o tym samym tytule. Zaadaptowany na potrzeby kina tekst spełnia wszelkie wymogi filmu „ku pokrzepieniu serc”, nie pozostawiając przy tym zbyt wiele miejsca na ckliwość, tanią melodramę czy przesadny sentymentalizm. W zamian w „Babyteeth” odnajdziemy zaskakująco dużo humoru (nawet tego czarnego), życiowego entuzjazmu oraz szczęścia wydobywanego z pozornie niepozornych sytuacji. Jest to film o umieraniu, a jednak tętniący życiem. Murphy tworzy poszczególne sceny w oparciu o ten szczególny dysonans, korzystając jednocześnie z bogatej gamy kolorów i czającego się na horyzoncie widma śmierci dającego znać o sobie w rekwizytach, dialogu czy tle. „Babyteeth” skonstruowany jest ze swoistych mini-rozdziałów, w których oprócz miłosnych zawirowań między Millą a Mosesem i ciekawie ekspresyjnych scen tanecznych opatrzonych świetną ścieżką dźwiękową, mieści się również sporo wybornie poprowadzonych sekwencji rodzinnych ukazujących gniew i bezradność rodziców, wyrzuty sumienia czy niespełnienie.

Murphy w swym debiucie dowodzi, iż wzruszenia u widza nie trzeba wywoływać poprzez krojenie cebuli. Bodaj najsilniejszym ładunkiem emocjonalnym nie charakteryzują się w jej filmie sceny, w których stan zdrowia dziewczyny wysuwa się na pierwszy plan. Jest tak wtedy, kiedy wraz z bohaterami zapominamy o chorobie i tym, co się z nią wiąże. W „Babyteeth” większego kopa emocjonalnego niż zalewanie ekranu wiecznie cieknącymi łzami zapewni Wam widok uśmiechniętej matki, pokornie obserwującej chwile radości swej córki. Co więcej, reżyserka skrzętnie prowadzi swą swobodną formalnie narrację, nigdy nie uciekając w łopatologię i romantyczne ciosy poniżej pasa. Tym sposobem twórcy oddzielają swe dzieło grubą kreską od przesłodzonych adaptacji prozy Nicholasa Sparksa bądź wydmuszek pokroju „Szkoły uczuć”. Bohaterowie są u Kalnejais i Murphy ludźmi z krwi i kości. Nie służą oni tylko prowadzeniu historii do jednoznacznego zamknięcia, lecz w międzyczasie zaskarbują naszą sympatię i wiarę w autentyczność ich uczuć. Nie tyczy się to wyłącznie dwójki głównych bohaterów. Wyraźnie zaznaczoną obecność znakomicie sportretowanych rodziców ze zszarganymi nerwami wiernie wspiera drugi plan oferujący bardzo fajnie rozpisane i zróżnicowane postacie.

Ten wyjątkowo kolorowy melodramat o godzeniu się z nieuniknionym jest w stanie udzielić widzom kilku naprawdę ważnych lekcji. Największą wartością „Babyteeth” nie jest zamienianie kinowych banałów w oryginalne, ozdobione atrakcyjną formą wdzięki, jest nią – jakkolwiek oklepanie by to nie brzmiało – piękno uchwycone w chwili.

Ocena: 5/6

zdj. Best Film