„Bo we mnie jest seks” – recenzja filmu. Kabaret Młodszej Pani [46. FPFF w Gdyni]

Na 46. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych zadebiutował film „Bo we mnie jest seks” w reżyserii Katarzyny Klimkiewicz. Jak wypada produkcja opowiadająca historię Kaliny Jędrusik, artystki, która stała się symbolem niezależności w czasach PRL-u? Sprawdźcie naszą recenzję.

Okazała i niekiedy kręta ścieżka kariery Kaliny Jędrusik nie odcisnęła piętna na rodzimej kinematografii w takim stopniu, w jakim artystka by na to zasłużyła, lub też w takim, w jakim stało się to na polu estrady, kabaretu czy choćby Teatru Telewizji, gdzie kilka z jej kreacji zwykło określać się mianem wybitnych. Budząca kontrowersje i nieustannie rozpalająca wyobraźnię persona Jędrusik okazała się być dla polskiego kina czasów PRL-u zarówno zbyt dużym ryzykiem, jak i kwestią swoistej niekompatybilności. Kalinowa bezpośredniość, swoboda obyczajowa, autonomiczność oraz ociekający seksapilem powab nie spotkał się w filmie z aprobatą, wymuszając na Jędrusik role przeważnie epizodyczne. Swym nieskrępowanym niczym indywidualizmem aktorka wyprzedziła nie tyle swoje czasy, co kulturę, która także i do tej pory zwykła traktować kobiety takie jak ona z pogardą, lekceważeniem czy też półserio. Wydawać by się mogło, że po dwudziestu latach od śmierci artystki polskie kino wreszcie przygotowało się na godne przyjęcie Jędrusik. Sądząc po filmie Katarzyny Klimkiewicz „Bo we mnie jest seks”, ten moment chyba jeszcze nie nadszedł.

Scenariusz autorstwa Klimkiewicz i Patrycji Mnich pomyślany został jako połączenie kina emancypacji ze swego rodzaju hołdem dla muzycznego rozdziału kariery Jędrusik (zjawiskowa Maria Dębska). Film twórczyń utrzymany jest w konwencji casualowego musicalu opowiadającego o konkretnym wycinku z życia kobiety – następstwach jej udziału w obchodach górniczej Barbórki z 1962 roku, gdzie zasłynęła hucznym występem, który większość pamięta przede wszystkim za sprawą kontrowersyjnego styku reprezentantów dwóch kultur, Kalinowego dekoltu i zdobiącego go złotego krzyżyka. Film przedstawia fikcyjnego dyrektora telewizji ds. rozrywki i byłego kolegę po fachu Jędrusik (Bartłomiej Kotschedoff), któremu głośne wystąpienie artystki nie przypada do gustu. Do gustu przypada mu jednak sama Kalina, dlatego w „dyplomatyczny” sposób składa kobiecie propozycję nie do odrzucenia – jej ciało w zamian za kontynuację kariery w telewizji. Protagonistka odrzuca zaloty nachalnego przełożonego, co zmusza ją do walki o utraconą pozycję.

W gruncie rzeczy to w tym zawiera się clue „Bo we mnie jest seks”. Kolejne sekwencje, w których Kalina zmaga się ze społecznym uprzedzeniem, małostkowością czy przeszywającymi jej garderobę spojrzeniami, sprężone są w filmie z dość swobodnie porozrzucanymi po dramaturgicznej planszy wstawkami musicalowymi. Pod tym względem obraz Klimkiewicz nieźle oddaje koloryt i ton beztrosko-rozhuśtanego usposobienia Jędrusik. Przyozdabiając je jednak wyzwoleńczymi i feministycznymi hasłami, twórczynie idą po linii najmniejszego oporu, bowiem wzniosłe idee są w „Bo we mnie jest seks” podawane z pomocą zbyt oczywistych i bezpośrednich środków. Myśli przewodniej filmu brakuje zatem odpowiedniej subtelności, natomiast samej narracji – należytego Kalinie temperamentu. Nie ma tutaj tego charakterystycznego drapieżnego zacięcia, które przystawałoby filmowej reprezentacji najgorętszej seksbomby PRL-u. Jak na opowieść traktującą o postaci z tak długą listą mniej lub bardziej domniemanych skandali, film o Jędrusik wydaje się być zbyt ugrzeczniony, zanadto przestraszony podjęcia ryzyka.

Bo we mnie jest seks fot. Bartosz Mrozowski

Całkiem oryginalnie wypada przesycona estetyką lat 60. kolorowa scenografia, która fajnie współgra z żywiołowym charakterem protagonistki. Trudno jest jednak nie odczuć pewnego przestylizowania, którego dojmująca jaskrawość trochę oddala nas od bohaterów na rzecz nadmiernie uwydatnionego czaru dekoracji. Nie pomaga temu wyjątkowo tendencyjna i nieco siermiężna reżyseria Klimkiewicz, co przybliża ekspresyjność „Bo we mnie jest seks” do poziomu znanego z Teatru Telewizji. Negatywnie zaskakują także same sekwencje muzyczne, których świeżość i reżyserska wirtuozeria – z jednym wyjątkiem numeru odnoszącego się do „Salta” Tadeusza Konwickiego – plasuje się gdzieś między choreografią taniego wodewilu a telewizyjnego kabaretu. Aż dziw bierze, że odpowiada za nią Jakub Lewandowski, uznany choreograf teatralny, który w transferze do świata kina będzie musiał chyba nabrać jeszcze nieco wprawy. Siłą obrazu jest przede wszystkim jego obsada i plejada pojawiających się w opowieści przedstawicieli śmietanki intelektualnej PRL-owskiej kultury. W istocie pomyślnie zarysowane relacje między nimi (a także obecność świetnie odnajdującej się w roli Kaliny Marii Dębskiej) ostatecznie ratują film Klimkiewicz od fiaska.

Odtwórczyni głównej roli poniekąd niesie „Bo we mnie jest seks” na barkach. Kreując postać zadziornej, bezceremonialnej i wiecznie klnącej Kaliny, Dębska odgrywa najlepszą do tej pory rolę w swej filmowej karierze. Aktorka do perfekcji zdołała opanować typowy dla Jędrusik subtelny i wyzywający ton głosu, a piosenki w jej wykonaniu charakteryzują się szczególną lekkością, od której bije nie tylko Kalinowa pewność siebie, ale też erotyzm i gracja. Równie ciekawie wypada też plan drugi, choć trzeba przyznać, że partnerujący Dębskiej na ekranie artyści regularnie przyćmiewani są kreacją pierwszoplanową. W ostatecznym rozrachunku „Bo we mnie jest seks” to film nieudany. Zawiodło w nim zbyt wiele elementów, których nie odratuje nawet wybitna rola główna. Wygląda na to, że polskie kino chyba wciąż nie jest gotowe na Kalinę Jędrusik.

Ocena filmu „Bo we mnie jest seks”: 3-/6

zdj. Next Film / Bartosz Mrozowski