Niedoprawione Siostrzyczki – czy serialowa „Diuna” dorównuje filmom? Recenzja serialu „Diuna: Proroctwo”

Po sukcesie dwóch części filmowej „Diuny” w reżyserii Denisa Villeneuve'a, HBO stworzyło serial „Diuna: Proroctwo”, który rozszerza aktorskie uniwersum adaptujące świat wykreowany przez Franka Herberta. Czy w trakcie tworzenia produkcji żniwiarki na Arrakis sprawiły, że przyprawa płynęła bez przeszkód? A może dostawy tej cennej substancji napotkały trudności przez sabotaże Fremenów i ataki Czerwi? Innymi słowy, odchodząc już od tych diuniarskich analogii, czy serial sprostał wysoko postawionej poprzeczce wyznaczonej przez filmy Villeneuve'a? Dowiecie się tego z naszej recenzji pierwszych czterech odcinków.

Diuna: Proroctwo” przybliża nam historię Zgromadzenia Sióstr znanego później jako Bene Gesserit

„Diuna: Proroctwo” opowiada historię pełną intryg i politycznych spisków, rozgrywającą się w odległej przyszłości w uniwersum stworzonym przez Franka Herberta w „Diunie”, uznawanej za przełomowe arcydzieło science fiction. Nowa produkcja HBO rozgrywa się 10 000 lat przed narodzinami Paula Atrydy (Timothée Chalamet) i około 100 lat po zakończeniu wojny z inteligentnymi maszynami, znanej jako Dżihad Butleriański. Fabuła koncentruje się na początkach dwóch instytucji, które będą rządzić galaktyką przez kolejne tysiąclecia. Pierwszą z nich jest Zgromadzenie Sióstr, które w przyszłości przyjmie dobrze znaną fanom „Diuny” nazwę Bene Gesserit. Na ich czele stoi Valya Harkonnen (Emily Watson), a u jej boku znajduje się siostra Tula Harkonnen (Olivia Williams), stowarzyszenie to stara się przejąć zakulisową władzę nad całym galaktycznym imperium. Drugą instytucją jest ród Corrinów, na którego czele stoi cesarz Javicco Corrino (Mark Strong). Jednak to jego żona, cesarzowa Natalya (Jodhi May), posiada prawdziwą władzę i potrafi skutecznie realizować polityczne ruchy, mające na celu zabezpieczenie pozycji jej rodziny, nawet jeśli jej działania stoją w sprzeczności z ambicjami córki, księżniczki Ynez (Sarah-Sofie Boussnina). Rodzinę uzupełnia – nieślubny syn cesarza, Konstantin Corrino (Josh Heuston), który wydaje się bardziej skupiać na przyziemnych przyjemnościach niż na walce o utrzymanie władzy w imperium. Życie cesarskiej rodziny, jak i plany stowarzyszenia sióstr, komplikuje tajemniczy żołnierz Desmond Hart (Travis Fimmel), który stara się zyskać przychylność cesarza i jego żony, spełniając ich mroczne żądze.

Mówiąc o bohaterach, warto od razu wspomnieć o jednym z większych minusów tej produkcji. Serial cierpi bowiem na brak wyrazistej głównej postaci, której perspektywa pozwoliłaby widzowi bardziej zaangażować się emocjonalnie i zbliżyć nas do świata przedstawionego. Zamiast tego śledzimy losy wielu bohaterów i obserwujemy świat „Diuny” ze zbyt duże ilości różnych perspektyw, co utrudnia wciągnięcie się w ich losy. Przez pierwsze dwa odcinki trudno byłoby mi z całkowitą pewnością  wskazać, kto otrzymał najwięcej czasu ekranowego. Sytuacja nieco poprawia się w trzecim odcinku, który skupia się na retrospekcjach, przybliżając młodość Valyi Harkonnen i jej siostry Tuli. Jednocześnie jednak ten epizod pojawia się w momencie, gdy główny wątek nabiera tempa i przez to wytrąca akcję z rytmu, wyhamowując ją na niemal godzinę.

Czy „Diuna: Proroctwo” to „Gra o Tron” w kosmosie?

Doskonałym przykładem, jak można było tego uniknąć, jest „Gra o tron”, z którą „Diuna: Proroctwo” jest przed premierą często porównywana. W pierwszym sezonie „Gry o tron” większość uwagi skupiona była na Nedzie Starku, co pozwalało widzom zaangażować się w jego losy, a jednocześnie rozwijać inne postaci i wątki. Tutaj niestety tego zabrakło – serial przeskakuje między perspektywami Valyi, Tuli, młodszych członkiń Zgromadzenia, rebeliantów i przedstawicielami rodziny cesarskiej, w tym cesarza Corrino i jego córki Ynez, nie poświęcając żadnej z postaci wystarczająco dużo uwagi.

Pod względem konstrukcji fabuły „Diuna: Proroctwo” zresztą podąża schematem przypominającym pierwszy sezon „Gry o tron”. Gdzie głowa rodziny, w tym przypadku przywódczyni zgromadzenia, wyrusza do stolicy sprowokowana śmiercią jednej z postaci, stając się uczestniczką dworskich intryg, zostawiając swoją rodzinę, która sama musi radzić sobie z zagrożeniami i wewnętrznymi konfliktami. Mimo to serialowa „Diuna” nie posiada tej samej wyrazistości i charakteru, jakie miała „Gra o tron” m.in. za sprawą swoich błyskotliwych pełnych sarkazmu i ciętego humoru dialogów czy brutalności i surowości świata przedstawionego. Brak charakterystycznych dla siebie elementów, sprawia, że serial wydaje się momentami dość generycznym, politycznym dramatem sci-fi. Świetnie zresztą obrazuje to również ścieżka dźwiękowa serialu. Jeśli miałbym powiedzieć coś o muzyce, powiedziałbym, że po prostu tam jest, w żadnym stopniu nie zbliżając się do zapadającego w pamięć, genialnego soundtracku stworzonego przez Hansa Zimmera do filmów Villeneuve’a.

Jak serialowa Diuna wypada na tle filmów Denisa Villeneuve’a?

Fani „Diuny” często zarzucali filmom Denisa Villeneuve’a, że nie przybliżyły one zasad oraz sposobu funkcjonowania imperium, nie ukazując m.in. Gildii Kosmicznej, która ma monopol na podróże międzygwiezdne i jej Nawigatorów, czy postaci Mentatów. Jeśli jesteście fanami uniwersum i liczyliście na to, że w dłuższym metrażu, jaki oferuje serial, znajdzie się na to miejsce, to niestety muszę Was rozczarować. Fabuła serialu, mimo licznych postaci, skupia się w zasadzie wyłącznie na funkcjonowaniu Zgromadzenia Sióstr oraz na rodzinie Imperatora. Serial nie kwapi się również do ukazania skali galaktycznego imperium i ogranicza znaczną część akcji do dwóch lokacji: stolicy imperium oraz siedziby żeńskiego zgromadzenia. Większość z niej rozgrywa się w zamkniętych pomieszczeniach, a od czasu do czasu pojawiają się ujęcia wprowadzające, ukazując nam szersze spojrzenia na miejsce akcji w tym pejzaże miasta czy wygląd poszczególnych planet.

Nic z tego jednak nie sprawia, że czujemy się jak podczas wizualnej uczty na miarę sceny w koloseum na Geidi Prime w drugiej części filmu, czy po prostu czegoś, co powodowałoby reakcję wow. Mimo to lokacje wizualnie prezentują się bardzo dobrze i przypominają pomieszczenia, które widzieliśmy już zarówno w filmowych „Diunach”, jak i innym dziele Villeneuve’a, „Blade Runnerze 2049”. Choć momentami zamkniętym przestrzeniom, brakuje tak ciekawej aranżacji, oświetlenia i mrocznego charakteru z tamtych produkcji, to są więcej niż satysfakcjonujące. O ile trudno unikać porównań z dziełami Villeneuve’a, to warto jednak zaznaczyć, że te lokalizacje są prawdopodobnie mniej widowiskowe, ze względu na różnice budżetowe między serialem a filmami. Największe wrażenie zrobiły na mnie wizje, które przeżywają członkinie zgromadzenia, których sceny przybierają oniryczny i horrorowy charakter, również fabularnie są zdecydowanie jednym z najbardziej intrygujących elementów produkcji.

Czy w takim razie „Diuna: Proroctwo” to dobry serial?

Pomimo że znaczną część tej przydługiej recenzji czterech udostępnionych nam odcinków poświęciłem na krytykę, to nie znaczy, że serial mi się w ogóle nie podobał. Wręcz przeciwnie — uważam go za solidnie zrealizowaną produkcję. Oprócz bardzo dobrej scenografii, kostiumów i zdjęć, także gra aktorska stoi na bardzo wysokim poziomie (choć zdarzają się małe wyjątki). Znakomicie w rolę napędzanej ambicją, manipulującej i wyznającej zasadę „po trupach do celu” Valyi Harkonnen wciela się zarówno Emily Watson, jak i w jej młodszą wersję — Jessica Barden. Na równie duże pochwały zasługuje Olivia Williams, która świetnie odgrywa siostrę Valyi, Tulę. Williams tworzy portret postaci znacznie bardziej ciepłej i empatycznej, stojącej w ciągłym moralnym konflikcie między tym, co słuszne, a ślepą lojalnością wobec zakonu. Travis Fimmel, znany z roli Ragnara Lodbroka w „Wikingach”, znów przyciąga uwagę swoją charyzmą i oryginalnością, tworząc postać Desmonda Harta, która momentalnie intryguje swoją dziwacznością.

Cała intryga, choć jeszcze nie miałem okazji poznać jej w pełni, jest przedstawiona w interesujący, ale dość powolny sposób, przypominający pierwszą filmową „Diunę” w reżyserii Villeneuve'a. Jest owiana mroczną tajemnicą i umiejętnie angażuje widza, stopniowo ujawniając przed nim sieć powiązań między poszczególnymi postaciami i sukcesywnie zapowiadając tytułowe proroctwo.
Stawiając przed nim wiele pytań i budując napięcie, co sprawia, że trudno oderwać się od ekranu. Jeśli finałowe dwa odcinki nie zakończą się rozczarowująco, to można będzie śmiało uznać tę intrygę za naprawdę mocny element produkcji. 

Podsumowując recenzję czterech z sześciu odcinków „Diuna: Proroctwo”, pozwolę sobie powrócić do mojej przyprawowej analogii, choć teraz w nieco bardziej kulinarnym kontekście. Seans tej produkcji przypomina pójście na obiad do restauracji, gdzie otrzymujemy dużą porcję mięsa, ziemniaków i mizerii, która spokojnie nas nasyci. Jednak podczas jedzenia czujemy, że ziemniakom brakuje soli, w marynacie do mięsa papryki, a w mizerii nieco pieprzu. Mimo że wychodzimy z restauracji w pełni najedzeni, to następnego dnia ciężko będzie nam sobie przypomnieć odpowiedź na pytanie: „Co jadłeś wczoraj na obiad?”. Niestety, fabularne fundamenty oryginalnych powieści, a także kod wizualny wypracowany przez filmy Denisa Villeneuve’a oraz elementy przywodzące na myśl „Grę o Tron” nie wystarczyły serialowi do stworzenia własnej, wyrazistej tożsamości. Przeciwnie, wydają się one ograniczające i powodują wrażenie déjà vu, jakbyśmy to już widzieli, tylko w nieco lepszej formie, a sam serial wydaje się być po prostu lekko ponadprzeciętny. Ja jednak po produkcjach ze świata „Diuny” oczekuję czegoś więcej, szczególnie po dwóch, moim zdaniem, świetnych filmach Denisa Villeneuve’a.

Pierwszy odcinek serialu „Diuna: Proroctwo” zadebiutuje 18 listopada 2024 roku na platformie Max, kolejne epizody będą pojawiać się sukcesywnie, co poniedziałek, aż do ostatniego szóstego odcinka.

Ocena serialu „Diuna: Proroctwo”: 3,5/6

zdj. HBO