„Diabeł wcielony” – przedpremierowa recenzja filmu

W najbliższą środę na platformie Netflix zadebiutuje film „Diabeł wcielony” („The Devil All the Time”), którego gwiazdami są Robert Pattinson i Tom Holland. Czy warto czekać na adaptację powieści Donalda Raya Pollocka, którą wyreżyserował Antonio Campos? Sprawdźcie naszą recenzję.

W filmie Antonio Camposa występuje cała gromada postaci o potencjale godnym protagonisty. Kogo tutaj nie ma! Jest dręczony wojennymi koszmarami świeżo upieczony weteran William (Bill Skarsgård), jego niedoszła – osierocona w młodości – małżonka Helen (Mia Wasikowska), którą duchowność popycha w stronę ożenku z ekscentrycznym pastorem Royem (Harry Melling), jest skorumpowany glina (Sebastian Stan) zaprzątający sobie głowę bardziej nadchodzącymi wyborami niż ochroną obywateli, jest też para seryjnych morderców (Riley Keough i Jason Clarke) skracających żywoty niczego nieświadomych autostopowiczów oraz kaznodzieja o facjacie Roberta Pattinsona, który ze swojego przyrodzenia uczynił narzędzie miłosierdzia. W tym gąszczu straceńców i postrzeleńców – wbrew temu, co mogłoby się wydawać – znajduje się również główny bohater. Gra go nie kto inny, jak ulubieniec znacznej części adoratorów MCU, czyli Tom Holland. W „Diable wcielonym” młody aktor wyraźnie przypomina nam, że bez superbohaterskiego wdzianka też radzi sobie wcale nieźle. Obok wspomnianych wcześniej nazwisk w tej iście gwiazdorskiej obsadzie występują także Eliza Scanlen, Haley Bennett czy Tim Blake Nelson.

„Diabeł wcielony” jest adaptacją prozy amerykańskiego pisarza Donalda Raya Pollocka (późnego debiutanta wpisującego się w ramy nurtu southern gothic, który powoli staje się nowym klasykiem gatunku reprezentowanego choćby przez Flannery O’Connor czy Williama Faulknera). Opowiedziana tu historia dzieje się na przestrzeni kilkunastu lat w dwóch miejscowościach – Coal Creek w Wirginii Zachodniej oraz intrygująco brzmiącym Knockemstiff w Ohio. Rozpiętość czasowa fabuły sięga powojennej rzeczywistości wiejskiej scenerii Ameryki lat 50. i połowy dekady lat 60., gdzie rozegrają się końcowe dla tej sagi wydarzenia. Zanim opowieść wjedzie na właściwe jej tory, otrzymujemy obszerny prolog pozwalający zatopić się nam w świecie małomiasteczkowych społeczności pełnym gorliwej wiary, finansowych kłopotów i braku perspektyw. Wsparty przez komentatora wydarzeń (w tej roli sam autor książki) reżyser dzieli narrację na poszczególnych bohaterów, poświęcając im wystarczająco dużo czasu i uwagi, by pomóc nam odnaleźć się w tym, kto jest tutaj od bicia mordy, a kto od mordy bitej. Bez większych kłopotów manewrujemy wraz z twórcami między oddzielonymi wątkami, których granice z biegiem czasu zaczynają zacierać się coraz mocniej.

W centrum historii osadzony jest Arvin (Holland). Po samobójczej śmierci ojca Williama, chłopak zamieszkuje wraz z babcią, wujkiem oraz przyrodnią siostrą Lenorą (Scanlen) – córką Helen i pastora Roya. Przybranemu rodzeństwu miejscowi dokuczają ze względu na ich odrębność. W mieścinie niemal każdy poza nimi jest w jakiś sposób ze sobą spokrewniony. Przez swą pobożność Lenora jest szykanowana przez rówieśników i prześladowana w szkole. Arvinowi daleko do dobrego chrześcijanina, lecz w obawie przed agresją tubylców poświęca siostrze bardzo dużo czasu, nawet w kościele. Zmienia się to w momencie przybycia nowego wielebnego. Jest to w istocie tylko jedna z intryg tej obszernej historii. Z racji braku chęci odbierania Wam przyjemności z odkrywania fabularnych meandrów tej produkcji, pozwolę sobie postawić w tym miejscu kropkę.

DaTT_Unit_06269r3-min.jpg

Filmowa podróż przez wiejskie rejony północnego wschodu Stanów Zjednoczonych okazuje się być doświadczeniem wyjątkowo posępnym i przygnębiającym. Ludzie zamieszkujący świat przedstawiony dokonują czynów albo co najmniej wątpliwie moralnych, albo zupełnie destrukcyjnych. Tak mocno eksplorowana w obrazie kwestia wpływu wiary na jednostkę ma u Camposa wymiar metafizyczny. Dużo miejsca poświecone zostało tutaj pytaniu, do jakiego stopnia człowiek jest się w stanie poświęcić w imię bycia wiernym swemu wyznaniu. Duchowość w „Diable wcielonym” jest tym, co scala bohaterów ze sobą. Jest narzędziem dramaturgicznym, za pomocą którego dochodzi do mariażu nie tylko poszczególnych wątków, lecz także odrębnych osi czasowych osnutych jakby boską czcią. Do pewnego momentu film ten ogląda się jak niezwykle pomysłową ekranizację komiksowego „Kaznodziei”, w którym na tle amerykańskiego gotyku plejada nieprzeciętnych postaci również nierozerwalnie łączy się z Ewangelią, a zagadnienie roli Boga w naszym życiu jest jednym z lejtmotywów.  Obraz poprowadzony został dość powoli, lecz tempo nie traci na tym znacznie, bowiem niespieszność „Diabła” umożliwia widzom zaangażowanie się w przedstawiane na ekranie zajścia. Ponadto film prezentuje się po prostu bardzo ładnie. Kadry wydają się być zawsze przemyślane, a oka do inscenizacji Camposowi nie można zaprzeczyć. Także sam fakt, iż w dziele o tak silnym natężeniu bohaterów udało się niemal każdemu z nich przeznaczyć odpowiednią ilość atencji, powinien budzić uznanie.

Proza Pollocka przypuszczalnie bardziej niż na pełny metraż mogłaby nadawać się na serial. Film Camposa działa dobrze jako dzieło zamknięte, skończone i opowiedziane od początku do końca, jednak można odnieść wrażenie, że był tutaj potencjał na coś więcej. Momentami razi brak odpowiedniego wyważenia opowieści, a jeszcze częściej doskwiera tendencyjność i jednostronność niektórych postaci, jak i otoczenia. Niemniej reżyser zdaje się wychodzić z projektu obronną ręką. Przekaz jego produkcji jest dość mocny, aktorstwo jest najwyższej próby (umówmy się, przy takiej obsadzie nie mogło być inaczej), a południowo gotycka atmosfera beznadziei i grozy ujmuje. Klimatu dopełnia melancholijna ścieżka dźwiękowa notorycznie kontrastowana precyzyjnie dobranymi piosenkami radiowymi lat 50. i 60. Notabene, Campos jest najwidoczniej wielbicielem kina Martina Scorsese, bowiem utwory te nierzadko służą jako raptowne wsparcie dla pojawiającej się częstokroć brutalności. Umorusany łajdactwem i ciemnotą charakter amerykańskiej prowincji jest w filmie realnie przejmujący, a chętnych nadstawiania drugiego policzka trzeba by szukać ze świecą. Diabeł może i nie tak straszny jak go malują, ale z pewnością intrygujący.

Ocena: 4/6

zdj. Netflix