„Filip” – recenzja filmu. Oszukać i przeżyć, oto sztuka i zasługa [47. FPFF w Gdyni]

W głównym konkursie tegorocznego Festiwalu Filmów Fabularnych w Gdyni znalazł się nowy film Michała Kwiecińskiego, twórcy takich tytułów jak „Statyści”, „Miłość jest wszystkim” czy „Jutro idziemy do kina”. Jak wypada „Filip” bazujący na powieści Leopolda Tyrmanda i zabierający nas do czasów II wojny światowej i niemieckiej okupacji? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Godność ludzka to jest bardzo piękna rzecz, ale nie dla kelnera” – przed laty stwierdził grany przez Romana Wilhelmiego Fornalski w „Zaklętych rewirach”. Ekranowy Filip z adaptacji tyrmandowskiej prozy nie mógłby bardziej się z nim nie zgodzić. Choć z apodyktycznym przełożonym kultowego filmu z 1975 roku protagonistę mogą łączyć ogromne pokłady mniej lub bardziej tłumionego gniewu, ich walka w imię godności jawi się zgoła inaczej. Oto bowiem bohater, który dokonującą się w tle II wojnę światową, rozgrywa na całkowicie własnych warunkach. Podczas gdy rówieśnicy Filipa (Polaka, Żyda, a jednocześnie alter ego samego Leopolda Tyrmanda udającego Francuza) biją się i giną na europejskim polu bitwy, on toczy prywatną kampanię w samym centrum terytorium wroga. Uwodzi niemieckie kobiety, pluje esesmanom do kawy, delektuje się najlepszymi hotelowymi winami, a przede wszystkim prowokuje. Po swojemu i ukradkiem. W imię godności osobistej.

Gdyby Filipa (w tej roli absolutnie rewelacyjny Eryk Kulm Jr.) spotkał mężny AK-owiec albo, co najmniej bohater filmu Andrzeja Wajdy, protagonista dostałby po gębie ciosem z patriotyczną dedykacją. To postać wyzywająca na miarę kolorowych skarpetek Tyrmanda, którymi pisarz szokował PRL-owską gawiedź. A przecież „Filip” to tak naprawdę Leopold, tylko doprawiony szczyptą literackiej fantazji. Autor „Złego” opisywał – notabene swą ulubioną – książkę, na podstawie której powstał film „pisarską spowiedzią”. Bon vivant polskiej literatury z podrobionym paszportem rzeczywiście naśladował Francuza, dystansował się od potyczki i kantował gości hotelu we Frankfurcie. Jak zostało to przedstawione w filmie?

Reżyser i współautor scenariusza Michał Kwieciński pozwolił sobie na wiele swobody względem pisanego pierwowzoru i wyszło mu to... na dobre. Filipa – eksponującego w obrazie swe żydowskie pochodzenie – poznajemy w 1941 roku w warszawskim getcie, tuż przed występem scenicznym, który kończy się tragiczną w skutkach strzelaniną. Bohater umyka Niemcom jedynie dzięki pomyślnemu zrządzeniu losu. Dwa lata później jest już kelnerem wytwornego frankfurckiego hotelu. Na miejscu wspólnie z garsonami z podbitych krajów obsługuje nazistowską elitę, w jednej ręce niosąc rozwodnioną śliną kawę, a w drugiej – upitego na zapleczu wermuta. Po arbeicie ćwiczy muskulaturę, opala się na pobliskim basenie i ugania za oficerskimi żonami, pozwalając sobie niekiedy na więcej niż sam Casanova. Z czasem wojna przenika do hotelu coraz mocniej, zaś za jego murami Filip spotyka nadzieję w postaci Lisy (Caroline Hartig), młodej Niemki, której faszyzm zdołał nie wyprać mózgu.

filip-recenzja-filmu.jpg

„Filip” stoi w tak wyraźnej kontrze do tradycji polskiego kina wojennego, jak „Inglorious Bastards” Quentina Tarantino do prawdy historycznej. To film niemal tak awanturniczy i kontestacyjny, jak jego bohater. Ruch oporu zostaje tu ograniczony wyłącznie do epizodu, a więcej ekranowego czasu niż wymiana ognia wypełnia wymiana płynów ustrojowych. Nie będzie to seans łatwy dla widzów rozkochanych w batalistycznej mitologii spod znaku „Kamieni na szaniec” czy dekadach polskiej martyrologii od Buczkowskiego do Wajdy. To kino stworzone bardziej w duchu twórczości Andrzeja Munka (twórca „Zezowatego szczęścia” miał się zresztą interesować ekranizacją książki), u którego spryciarze i cwaniaki zyskiwali ludzkich rysów. Kwieciński też ma do swojego Filipa sporo sympatii. Reżyser ukazuje go, co prawda niemal jako antybohatera, niemniej portret polsko-żydowskiego łobuziaka w pełni odpowiada przestrzeni, w której postać usiłuje funkcjonować. Obsadzony bez castingu Kulm Jr. zdaje się doskonale rozumieć wewnętrzną szamotaninę protagonisty. Aktor znany z „Mowy ptaków” czy „Belle Epoque” bezbłędnie oddaje dwuznaczną naturę Filipa, a jakby tego było mało, płynnie trajluje w co najmniej trzech językach. Zresztą, jest w filmie pewna scena, za którą powinien otrzymać Złote Lwy tuż po projekcji.

Spośród wszystkich propozycji tegorocznego Konkursu Głównego zmarnowania potencjału tego tytułu obawiałem się najmocniej. Wątpliwości wzmagały się na myśl o opiekuńczych skrzydłach Telewizji Polskiej (czuwających zarówno nad produkcją, jak i dystrybucją filmu), dotychczasowej karierze reżyserskiej Kwiecińskiego (założyciel słynnego studia Akson tworzy głównie jako producent), no i przede wszystkim nieszczęsnej kwestii budżetowej, od której ucierpiało wiele rodzimych produkcji wojennych. Niepokój okazał się jednak bezpodstawny, bo „Filip” robi na sali kinowej naprawdę dobre wrażenie. Audiowizualna oprawa produkcji stoi na wysokim, europejskim poziomie, podobnie jak jego obsada, w której zamiast szprechających Polaków mamy narodowy tygiel. Z kolei od reżysera czuć pasję w realizacji wymarzonego projektu i odpowiedni dobór pracowników (szczególnie ciekawie wypada choćby pełna współczesnych naleciałości muzyka autorstwa Robota Kocha). Warto wspomnieć, że „Filip” stanowi pierwszą – nie licząc „Pana T.” sprzed kilku lat – pełnoprawną adaptację prozy Tyrmanda od 1963 roku, kiedy to na podstawie „Siedmiu dalekich rejsów” na ekrany kin trafiło „Naprawdę wczoraj”. Jak widać, da się. Może za jakiś czas w końcu ktoś ponownie pokusi się o „Złego”.

Ocena filmu „Filip”: 4/6

zdj. Telewizja Polska