„Gray Man” – recenzja filmu. Netflix pręży muskuły

Już w najbliższy piątek, tj. 22 lipca do oferty platformy Netflix zawita nowy thriller akcji pt. „Gray Man” w reżyserii braci Russo. W rolach głównych najdroższej produkcji pełnometrażowej w historii streamingowego giganta zobaczymy Ryana Goslinga i Chrisa Evansa. Zapraszamy Was do lektury przedpremierowej recenzji filmu.

Jak rozpocząć dobry film akcji? Najlepiej bez zbędnych ceregieli. Bracia Russo uznali, że nie będą owijać w bawełnę i już w pierwszej scenie postawili skazańca (Ryan Gosling) naprzeciw agenta CIA (Billy Bob Thornton) po to, by oznajmić mu: „będziesz zabijał złych ludzi”. No i co w takiej sytuacji ma zrobić protagonista? W pudle siedzi od ośmiu lat, bo ojciec miał problemy z gniewem, a odsiadki zostało cztery razy tyle. Rządowi oferują wolność w zamian za trening i wojaże dookoła świata z pamiątkami w postaci urwanych głów. Jasne, że przyjmuje ofertę. Osiemnaście lat później i setki tysięcy kilometrów dalej, bohater ma już wyrobioną renomę, pseudonim („Szóstka”) i kolejną, wydawałoby się rutynową misję zdjęcia złego człowieka. Cel okazuje się być jednak kolegą po fachu, który znalazł się na drugim końcu lufy, gdyż posiada dane kompromitujące agencję. Newralgiczny plik trafia w ręce protagonisty, przez co „Szóstka” wydaje na siebie wyrok. W pogoń za nim wyruszają najkorzystniej wyszkoleni zabijacy na czele z Lloydem Hansenem (Chris Evans), umiłowanym w PG-13 torturach mięśniakiem, który „gra na własnych zasadach”. Aha, czy wspominałem już, że gra toczy się o pendrive’a?

„Gray Man” od duetu reżyserskiego największych hitów Marvela („Avengers: Wojna bez granic” i „Koniec gry” oraz dwóch z trzech części „Kapitana Ameryki”) to jeden z tych akcyjniaków, który pojawia się średnio raz na pięć lat i mniej lub bardziej sprawnie odtwarza wszystkie elementy z gatunku. Film Netfliksa z budżetem opiewającym na ok. 200 milionów dolarów (co ma być rekordem platformy) od poprzedników różni się jednak tym, że od pierwszej do ostatniej sekundy desperacko usiłuje zrobić na nas dobre wrażenie. Oparty na powieści Marka Greaney’a obraz jest jak ten jeden przepakowany gość na siłowni, który z każdym podniesieniem sztangi próbuje zwrócić na siebie uwagę. Nie bez przyczyny obsadę wypełniają najgorętsze nazwiska Hollywoodu, miejsce akcji przenosi się na inny kontynent co kilkanaście minut, a pomiędzy kolejnymi kopniakami i pociskami kamera nie chce przestać się ruszać. Od momentu rozpoczęcia właściwej fabuły w Bangkoku bracia Russo (do spółki ze scenarzystami Christopherem Markusem i Stephen McFeelym) kierują nas palcem po globusie i odpalają rollercoasterową atrakcję, która zakończy swój bieg dopiero na napisach końcowych. Szkopuł w tym, że zardzewiała konstrukcja chwieje się przy każdym zakręcie, a fachowcy odpowiedzialni za wszystkie przyciski zbyt często podpatrują inne karuzele.

Może zainteresuje Cię: Na co czekać po „Stranger Things”? Przeglądamy następne projekty aktorów z hitowego dreszczowca Netfliksa

szary-czlowiek-ryan-gosling.jpg

Fabularny zamysł nowego projektu braci Russo przypomina połączenie „Mission: Impossible” i „Johna Wicka”, zaś na przestrzeni całego filmu pobrzmiewają echa ejtisowych klasyków czy też bardziej współczesnych sensacyjnych blockbusterów. Z ekranu bije przede wszystkim ogromna chęć skrojenia nie tyle post-avengerowskiego opus magnum, ile wyniosłego fundamentu, wokół którego streamingowy gigant będzie mógł: (1) budować uniwersum quasi-szpiegowskiego kina akcji (2) wyznaczać nowe trendy. Na drodze do autorytetu w gatunku „Szaremu człowiekowi” stoi przede wszystkim nieszczególny charakter. Reżyserskie duo bardzo chciałoby, żeby ich film miał choreografię „Johna Wicka”, sekwencje akcji jak w „Mission: Impossible”, scenariusz godny „Szklanej pułapki” czy głównego bohatera równie interesującego, co Jason Bourne. Tymczasem w każdym z tych aspektów produkcja Netfliksa ustępuje zarówno wzorcom, jak i naśladowcom. Dość powiedzieć, że obrazowi przydałaby się również efektowna praca kamery, która odznaczała podobnie nijaki „Tyler Rake: Ocalenie”. Od „Gray Mana” zalatuje myślą korporacyjną skupioną wokół własnej zajebistości. Film cuchnie syntetykiem spreparowanym ze składników, z pomocą których drogę do innowacji przetarły sobie lepsze produkcje.

Na powyższe mankamenty można by przymknąć oko, gdyby sama opowieść była angażująca, a bohaterowie „Gray Mana” mieli do zaoferowania nieco więcej. Nie wiem, jak pod tym względem wypada literacki pierwowzór, aczkolwiek film potencjalnie otwierający nowe uniwersum okazał się być zamieszkiwany przez postaci papierowe. Generyczny protagonista posklejany z archetypów staje tu naprzeciwko karykaturalnego psychopaty, który został rozpisany w tak przekonujący sposób, że raz na jakiś czas sam musi przypomnieć wszystkim, jaki to z niego szajbus. „Te wszystkie zasady, które zawsze próbujecie obejść, gówno dla mnie znaczą” – mówi w którymś momencie Lloyd do przełożonej. Z twarzowym wąsem i cytatami z Schopenhauera (niczym Fabijański w „Niebezpiecznych kobietach”) Evans bardziej niż wiarygodny postrzeleniec sprawia wrażenie zimnego drania z przerośniętym ego, którego portretował w „Na noże”. Gosling gra tu pewną wariację protagonisty świetnego „Drive”, a zarazem samego siebie. Odtwórca głównej roli portretuje „Szóstkę” w kluczu uroczego i stoickiego twardziela z ironicznym poczuciem humoru, który pozostaje luzakiem nawet wtedy, gdy traci litry krwi. Podobnie jak sam film próbuje swych sił w byciu stylowym; wychodzi mu to jednak efekciarsko.

Sprawdź też: Filmy z serii „Resident Evil” trafią niedługo na Netflix. „The Good Doctor” i inne premiery serpnia na platformie

chris-evans-the-gray-man.jpg

Drugi plan służy „Gray Manowi” w pierwszej mierze za atrakcyjne tło, a potem domniemane pogłębienie postaci/fabuły. Bracia Russo nie wykorzystują potencjału bogatej w talenty obsady, w której znaleźli się m.in. Ana de Armas jako sojuszniczka „Szóstki”, Regé-Jean Page jako bezwzględny agent CIA czy znana z „Pewnego razu... w Hollywood” Julia Butters w roli ekranowej córki wspomnianego Thorntona, którą przez pewien czas „niańczyć” musi protagonista. Rola części z bohaterów ograniczona została do ledwie odczuwalnego epizodu (tak jak w przypadku gwiazdora tamilskiego przemysłu filmowego Dhanusha), co w domyśle sugeruje ich powrót w jednym z siedemnastu prawdopodobnych sequeli. Nietrudno dostrzec, że Netflix upatruje sobie w „Gray Manie” odpowiednika pierwszego „Iron Mana” - przeniesienia charakterystycznej choćby właśnie dla braci Russo korpo-marvelozy, która zmieni oblicze streamera i puści w niepamięć dziesiątki zapychających bibliotekę rupieci. Niby nie ma w tym nic złego, ale warto byłoby przy okazji spreparować dobrą dwugodzinną rozrywkę. „Gray Man” takiej nie przypomina.

Ocena filmu „Gray Man” 2/6

Zdj. Netflix