Hawkeye tom 1: Moje życie to walka - recenzja komiksu

Z dawna wyczekiwany Hawkeye w końcu został wydany przez Egmont. Fani domagali się tego tytułu od dawna, jest to bowiem chyba najbardziej uznana seria wydawana przez Marvel w okresie, do którego sięga teraz polski wydawca.

W odróżnieniu od równie głośnej Ms. Marvel, której tytuł ukazał się na rynku dopiero w 2014 roku, a jej geneza była bezpośrednio związana z konsekwencjami eventu Nieskończoność, Hawkeye ukazywał się już w 2012, właściwie jeszcze zanim ruszyła cała machina marketingowa, jaką była inicjatywa Marvel Now. Mamy więc do czynienia z dużym, choć zrozumiałym opóźnieniem i trzeba przyklasnąć wydawcy, który mimo tego obsuwu zdecydował się jednak po tę serię sięgnąć. Bo reputacja komiksu Matta Fractiona i Davida Ajy jest w pełni zasłużona. Hawkeye jest świetnym dowodem na to, że można zrobić komiks spoglądający na działalność superbohatera z poziomu ulicy, pełen realistycznych postaci i doskonale uchwyconego nowojorskiego klimatu, a jednocześnie nie popadać w ponuro-cierpiętnicze tony. Większość ludzi w Nowym Jorku zapewne nie zmaga się na co dzień z niewyobrażalną traumą, a raczej radzi sobie z drobnymi kłopotami, często z dużą  pomocą ironicznego poczucia humoru. Hawkeye doskonale to rozumie. Producenci z Netflixa powinni przeczytać ten komiks jeśli chcą żeby poziom ich marvelowskich adaptacji się poprawił.

Lekkość Hawkeye’a w dużej mierze wynika z jego luźnej struktury. Prawie każdy zeszyt, który wchodzi w skład pierwszego tomu, zawiera zamkniętą historię. Jak w dobrym sitcomie twórcy zachowują odpowiedni balans między epizodycznością każdego zeszytu, a następującym stopniowo pogłębianiem relacji między postaciami. W samym centrum serii znajduje się bowiem przyjacielsko-mentorska relacja między Clintem Bartonem, czyli znanym z kina oryginalnym Hawkeyem, a Kate Bishop, jego młodą następczynią i członkinią Young Avengers, która przejęła jego miano po tym, jak Barton zginął w ramach jednego z marvelowskich eventów. Jak to bywa w komiksach Barton wkrótce powrócił do życia, przez chwilę dzierżył miano Ronina, aż w końcu doszło do nieco niezręcznej dla wydawców sytuacji, w której w uniwersum działało dwóch Hawkeye’ów. Fraction i Aja wykorzystują jednak absurd tej sytuacji na swoją korzyść i postanawiają wykorzystać to jako pretekst do sparowania Bartona i Bishop. To, jak Fraction znakomicie uchwycił dynamikę ich relacji, jest godne podziwu. Przyjaźń Hawkeye’ów bardzo szybko mogła podążyć w problematycznym kierunku wątku romantycznego, który różnica wiekowa uczyniłaby dziwnym i nie na miejscu. Zamiast tego relacje Bartona i Bishop pozostają partnerskie. Oboje posługują się ciętym, ironicznym poczuciem humoru, więc prawdziwym skarbem serii są ich dowcipne wymiany zdań, dzięki którym Hawkeye zbliża się chwilami w stronę klasycznej screwball comedy.

hawkeye_plansza_1.jpg

Tematycznie Hawkeye jest świetnym odpoczynkiem od pompatyczności i abstrakcyjnej wzniosłości komiksów z trykotami. Fraction to bardzo utalentowany scenarzysta, który ma na swoim koncie zarówno mainstreamowe serie Marvela (różnej jakości), jak i genialne tytuły niezależne pisane dla Image (Sex Criminals to po prostu jedna z najlepszych regularnie ukazujących się w Stanach serii komiksowych). Hawkeye’owi jest pod wieloma względami bliżej do szeregowego komiksu z Image niż do typowego tytułu Marvela. Jego gatunkowość sprowadza się tutaj do bardzo prostych założeń, czerpiących właściwie bardziej z filmu akcji czy telewizji lat 70. i 80. niż z tradycji gatunku superhero. Clint musi sobie poradzić z nieuczciwym właścicielem kamienicy, który terroryzuje mieszkańców. Clint bierze udział w pościgu retro samochodami po tym, jak przespał się z pewną kobietą. Clint musi odzyskać taśmę, która może go skompromitować. W tej prostocie tkwi urok całej serii, bo dzięki niej na pierwszy plan wysuwają się postaci, ich humor i uczciwe podejście do świata. Jeśli można Hawkeye’a porównać do jakiegoś tytułu Marvela, to jest nim Alias Briana Michaela Bendisa i Michaela Gaydosa, jednak z odjęciem egzystencjalnej melancholii znakomitego komiksu o Jessice Jones.

Geniusz Hawkeye’a wynika nie tylko z ogromnego talentu Fractiona. Do sukcesu przyczynia się też znakomita warstwa wizualna, za którą odpowiada rysownik David Aja oraz kolorysta Matt Hollingsworth. Aja dał popis swojego stylu choćby w pisanej przez Fractiona serii Immortal Iron Fist, ale to, co robi tutaj, stoi na jeszcze wyższym poziomie. Urok Ajy polega między innymi na tym, że kompozycyjnie uwielbia wypełniać stronę małymi panelami zwracającymi uwagę na detale, często na twarze postaci, ale z drugiej strony jego kreska detali unika, jest bardzo szkicowa. Styl Ajy spodoba się tym, którzy narzekają na to, że komiksy zbyt często przypominają filmowe storyboardy. Tutaj każda strona, każdy panel ma swoją własną logikę kompozycyjną. Hollingsworth odpowiada natomiast za to, że od początku czujemy się przeniesieni na ulice Nowego Jorku, możemy poczuć jego sierpniowy upał oraz zapach śmieci i spalin. Zeszyty 4. i 5. są rysowane przez Javiera Pulido i niestety ich poziom wizualny nieco spada. Kompozycyjnie cały czas jest nieźle, ale kreska Pulido jest ciężka w odbiorze. Twarze bohaterów są po prostu brzydkie: rozpłaszczone jak u żaby. Nie sądzę, żeby efekt był zamierzony.

Oprócz pięciu pierwszych zeszytów Hawkeye’a w wydaniu zbiorczym znalazł się też 6. zeszyt serii Young Avengers Presents, który opowiada pierwszym spotkaniu Kate Bishop i Clinta Bartona. Narysowana przez weterana Alana Davisa i napisana przez Fractiona historia jest przyjemnym postscriptum do reszty tomu, ale przeznaczona jest raczej dla kogoś, kto orientuje się kim są Young Avengers, do jakich wydarzeń postaci się odnoszą, dlaczego Barton nie jest Hawkeyem itd. Nie towarzyszy jej zbyt wiele wyjaśnień, nie ma komentarza Oskara Rogowskiego, które czasem znaleźć można w wydaniach Egmontu, można sobie więc wyobrazić, że ktoś, kto z Young Avengers w ogóle się nie zetknął, nie wyciągnie z tej krótkiej historii zbyt dużo. Warto zaznaczyć, że do czerpania przyjemności z reszty tomu niepotrzebna jest prawie żadna wcześniejsza wiedza komiksowa.

hawkeye_plansza_2.jpg

Niestety, żeby nie było tak różowo, polskie wydanie ma pewien bardzo duży defekt, a mianowicie tłumaczenie. Przekład języka potocznego jest jednym z najtrudniejszych zadań dla jakiegokolwiek tłumacza, a poziom trudności wzrasta wykładniczo, kiedy dialogi pisze tak utalentowany autor, jak Fraction. Oryginalne dialogi Fractiona są bardzo potoczne, bardzo nowojorskie w melodii, a także bardzo niedosłowne: wiele znaczeń znajduje się między wierszami, Fraction uwielbia też gry słów. Jest to więc pod wieloma względami koszmar dla tłumacza. Pamiętam, z jakim zażenowaniem czytałem w kinie przekład dialogów w Strażnikach Galaktyki. To, co w oryginale dzięki swojemu luźnemu charakterowi dodaje poczucia realizmu, przy złym polskim przekładzie staje się po prostu sztuczne, wysilone i jedyny wniosek jaki przychodzi do głowy jest taki, że nikt tak w Polsce (ani nigdzie indziej) nie mówi. Niestety w przypadku Hawkeye’a urok literacki też bezpowrotnie przepada. Efekt jest taki, że polskie wydanie po prostu ciężko się czyta, co jest przykrym kontrastem z oryginałem, który pochłania się łatwo, gładko i szybko. Dla przykładu: „Are you, like, Iron Fist or something?” jest przetłumaczone jako „Jak ten… Iron Fist, czy jak mu tam?”. Potrzebowałem chwili żeby zrozumieć o co w polskiej wersji w ogóle chodzi i niestety takich momentów jest więcej. Sam nie zazdroszczę zadaniu tłumacza, bo dostrzegam jego karkołomność, ale o tym, że można potoczny język przełożyć z polotem świadczy choćby polskie wydanie pierwszego tomu Ms. Marvel.

Hawkeye jest świetnym, dowcipnym, realistycznym komiksem o superbohaterze, który jest jednocześnie normalnym gościem. Nawet pomimo nieudanego tłumaczenia, warto zaopatrzyć się w polską wersję, jeśli ktoś nie ma tego tytułu na półce, choćby ze względu na genialne rysunki i umiejętnie odtworzony nowojorski klimat. Hawkeye jest po prostu inny niż cała reszta serii Marvela wydawanych przez Egmont, więc sięgnąć może po nią każdy: zarówno ci, którzy lubią klasyczne komiksy superhero, bo a nuż to oryginalne podejście ich urzeknie, jak i ci, którzy n-tym zagrożeniem zniszczenia Ziemi są już zmęczeni, dla nich Hawkeye będzie powiewem świeżości. Pod względem jakościowym jest to crème de la crème komiksów wydawanych przez Egmont.

Oceny końcowe

5
Scenariusz
4
Rysunki
2
Tłumaczenie
4
Wydanie
5
Przystępność*
4
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność - stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Historia została pierwotnie opublikowana w Hawkeye #1-5, sierpień-grudzień 2012 roku, oraz Young Avengers Presents #6, czerwiec 2008 roku.

Szczegółowe zdjęcia komiksu Hawkeye tom 1: Moje życie to walka znajdziecie w naszej prezentacji.

Specyfikacja

Scenariusz Matt Fraction
Rysunki David Aja, Javier Pulido, Alan Davis
Przekład Marceli Szpak
Oprawa miękka ze skrzydełkami
Liczba stron 132
Druk kolor

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

źródło: Egmont / Marvel