„Koniara” – recenzja filmu. Mustang z dzikiej doliny snu

Od 7 lutego na platformie Netflix możecie oglądać film „Koniara”, napisany i wyreżyserowany przez Jeffa Baenę, w którym główną rolę zagrała Alison Brie. Czy warto zainteresować się kolejną produkcją skupiającą się na schizofrenicznych zaburzeniach?

Korzyści dla Netfliksa płynące z kontynuowanej od dłuższego czasu „przyjaźni” z festiwalami filmowymi można by wyliczać godzinami, jednak większość z nich nie jest dla nas, widzów, na tyle istotna, aby jakoś bardzo się nad nimi rozwodzić. Znacznie istotniejszym aspektem wspomnianej polityki lidera światowego streamingu jest to, że nawet w jednych z mniej żyznych filmowo miesięcy, jakimi niewątpliwie są te inaugurujące rok, dostajemy do powszechnej dyspozycji produkcję prosto z czerwonych dywanów Sundance Film Festival. Przyglądając się bliżej „Horse Girl” (zwanej w Polsce, iście komediowo, „Koniarą”), można stwierdzić, że nie mogła znaleźć sobie lepszego miejsca na premierę, ponieważ event odbywający się na początku roku w Park City to największe skupisko kina niezależnego w USA.

Historia, którą chce nam opowiedzieć „Koniara”, cechuje się swobodą tematyczną i jest od początku do końca autonomiczną wizją twórców. Samo zbudowanie fabuły i tempa filmu daje nam do zrozumienia, że nie mamy do czynienia z dziełem skrojonym pod ogromną publiczność, mimo iż pierwsze minuty seansu mogą wskazywać na coś zupełnie przeciwnego. Poznajemy bowiem bardzo dokładnie i powolnie naszą główną bohaterkę, którą najlepiej opisze nam słowo – outsiderka. Sarah (Alison Brie) żyje sobie na uboczu społeczeństwa, zamiast wyjść ze znajomymi, woli spędzać czas na oglądaniu swojego ulubionego serialu kryminalnego czy na własnoręcznym tworzeniu kolejnej ozdoby dla swojego ukochanego konia. Im dłużej przebywamy z kobietą, tym bardziej dostrzegamy w jej codzienności dziwne zjawiska. Jej coraz bardziej realne sny zaczynają przeplatać się z codziennością, sprawiając, że Sarah nie wie, co jest jawą, a co nie.

alison-brie-horse-girl.jpg

Jeff Baena, we współpracy z Alison Brie, stworzył naprawdę interesujący scenariusz, bo powiedzieć o nim można wszystko (i niekoniecznie to „wszystko” będzie sympatyczne), ale tego, że jak magnes trzyma widza przy ekranie, nie można mu odmówić. Toniemy w tej historii na całego, nawet jeśli „Koniara” ostatecznie będzie dla nas słabą produkcją, to siła naszej ludzkiej ciekawości nie pozwoli nam wcisnąć pauzy ani nawet pomyśleć, by ją wyłączyć przed pojawieniem się napisów końcowych. Ogromna w tym zasługa twórców, którzy kapitalnie budują główną postać. Często w przypadku innych filmów można usłyszeć głosy, że nie poświęcono zbyt dużej uwagi i czasu ekranowego na odpowiednie zarysowanie bohatera. „Koniara” robi to wzorowo. Natomiast gdy nadchodzi czas, by akcja filmu trochę przyśpieszyła, produkcja ignoruje przysłówek – „trochę" – i wciska pedał gazu do samego końca. Pędzi, nie oglądając się za siebie, tak jakby usłyszała głos któregoś z widzów mówiący: „Ej, ale jej wizje są super!” i chciała dać to, co mu się podoba, zapominając, że szalone sny na jawie bohaterki są fascynujące, gdy kontrastują z jej zwykłym szarym życiem. Wykładając na stół wszystkie pomysły, również te najbardziej pokręcone, twórcy całkowicie przeszarżowują i przez następne fragmenty filmu nie są w stanie już nas niczym nowym zaskoczyć.

Niewątpliwie jednym z większych plusów produkcji jest totalny popis aktorski Alison Brie. Ma się wrażenie, jakby aktorka była Sarah od zawsze, a sam proces wchodzenia w rolę w tym przypadku nawet nie istniał. Po prostu życiówka. Na pewno w pokazaniu swojej jak najlepszej strony artystycznej pomogło współtworzenie scenariusza. „Koniara” jest zatem dla Brie niezłym CV i możliwą przepustką do większych ról. Nie sposób nie wspomnieć również o świetnej muzyce, która wspomagana przez ładne zdjęcia i szalone oczy głównej bohaterki wprowadza do filmu niepokojący nastrój. Tajemnicza aura nie opuszcza nas do samego końca, ponieważ zakończenie pozostawia za sobą tylko wielkie pole do analizy. Otwarta szeroko furtka interpretacyjna jest trafnym reżyserskim ruchem, ograniczenie się do opowiedzenia za którąś z wersji byłoby strzałem w kolano, dlatego że film zostałby automatycznie zaszufladkowany.

Słowem podsumowania, chciałbym zwrócić uwagę na to, że nowe dzieło Baeny zadaje, pozostawiając bez odpowiedzi, fundamentalne pytanie wybrzmiewające zawsze w przypadku osób chorych m.in. na schizofrenię, a mianowicie: czy to te osoby są chore, czy my wszyscy jesteśmy jakoś straszliwie zahipnotyzowani, a one dowiadują się w końcu prawdy o otaczającym nas świecie? Tego raczej się nie dowiemy, choć debatować można. Tak czy siak, „Koniaro”, ja ci wierzę.

Ocena końcowa: 4/6

źródło: zdj. Netflix