Baner
„Krime Story. Love Story” – recenzja filmu. Gdzie się podziały polskie komedie gangsterskie?

Do polskich kin zawitała gangsterska komedia „Krime Story. Love Story” bazująca na książce napisanej przez Marcina Gutkowskiego. Czy warto wybrać się na nowy film od twórcy „Gierka”? Sprawdźcie naszą recenzję.

Kali dystansuje się od filmu „Krime Story. Love Story” – różnice kreatywne

Jeśli wierzyć Marcinowi Gutkowskiego (szerzej znanemu jako raper „Kali”), historia opisana w „Krime Story. Love Story” inspirowana jest prawdą. Muzyk opisał dzieje na utrzymanej w konwencji koncept-albumu płycie i w książce, która po latach doczekała się drugiego wydania. Pomimo tego, że nazwisko autora książkowego pierwowzoru widnieje w kategorii „scenariusz” podczas napisów rozpoczynających film, „Kali” rozstał się z projektem z powodu różnic kreatywnych dotyczących tekstu. Od tamtego momentu produkcja odbywała się bez ingerencji rapera, a więc gotowy produkt powinien być taką samą niewiadomą dla sympatyków lektury, jak i samego twórcy. Nie jestem zaznajomiony z oczekiwaniami fanów twórczości artysty tudzież z treścią książki, wobec czego tych, którzy oczekują komparatystyki, zupełnie rozczaruję. Obraz w reżyserii Michała Węgrzyna obejrzałem wyłącznie przez pryzmat wyodrębnionego dzieła filmowego i tylko pod tym względem tytuł zostanie oceniony. Wydany przed sześcioma laty krążek odsłuchałem przed seansem, lecz, podobnie jak powieść, nie będzie stanowił odniesienia. No to do rzeczy...

Dwóch przyjaciół — ulicznych kryminalistów o ambicjach większych niż ich portfele – otrzymuje propozycję nie do odrzucenia. Lokalny boss przestępczego półświatka oferuje im skok z gatunku tych, które ustawiają do końca życia. „Krime” (Cezary Łukasiewicz) i „Wajcha” (Michał Koterski) – pocieszni rozbójnicy, którzy nazywają siebie Rycerzami Okrągłego Stołu – nie zastanawiają się zbyt długo. Muszą tylko pozbawić pewnego biznesmena walizki, tak więc zakasują rękawy i biorą się do roboty. Świętowanie sukcesu będzie jednak trzeba odłożyć na później. Na ogonie siedzą im gliniarze, o łup prędko upomina się zleceniodawca, a w oddali czyhają minione porachunki. Na drugim planie egzystuje sobie Kamila (Wiktoria Gąsiewska), maturzystka z bogatego domu, której to ojczym okazał się być celem wyżej wspomnianych bandziorów. Sprawy potoczą się tak, że bohaterowie zostawią za sobą szereg trupów, a „Krime” i Kamila padną sobie w ramiona. No i czego w tym filmie nie ma? Znajdziemy tu ryzykanckie pościgi, meksykańskie standoffy, gangsterów wpierniczających pierogi na wynos, a nawet seryjnego mordercę kobiet.

Krime Story. Love Story”, czyli wannabe Tarantino z polskiej ulicy

Oprócz tego, że Węgrzyn oparł swoją produkcję na twórczości „Kaliego”, filmowiec w jeszcze większym stopniu niż zwykle potraktował swój najnowszy tytuł jako przestrzeń do bezrefleksyjnego wdrażania znanych motywów kina rozrywkowego. Na początku otrzymujemy więc swobodnie kumpelską komedię kryminalną, w której pobrzmiewają echa kolejnych pozorantów zapatrzonych w Vincenta i Julesa z „Pulp Fiction”. Potem gdy do fabuły coraz częściej przedostają się generycznie nierozgarnięci gliniarze, film zaczyna trącić proceduralem w duchu żenująco kabaretowego „cop movie”. Wreszcie na koniec narracja zupełnie zapomina o tym, że obok „Story” leżało wcześniej „Krime” i skupia się wyłącznie na „Love”. Od momentu, kiedy film wchodzi w drugą godzinę, fabule pozostaje odgrywanie romantycznych scenek z ogniskiem na plaży czy spacerami w parku. Największym mankamentem produkcji nie jest nawet to, że każdy z tych wątków utkany jest z wyświechtanych motywów; „Krime Story. Love Story” jest po prostu źle napisanym filmem, którego twórcom nie udało się odpowiednio wyważyć dramaturgii.

krime-story-love-story-recenzja-filmu.jpg

Toporna reżyseria i tendencyjne zdjęcia były sporymi bolączkami poprzednich produkcji braci Węgrzyn. Najnowszy obraz nieco odbiega jednak od technicznego wyznacznika dorobku kinowej familii. Ciężka ręka starszego z Węgrzynów, którą potraktowany został „Proceder”, tutaj nie daje się we znaki aż tak wyraźnie i sprawia, że w najlepszych momentach „Krime Story. Love Story” potrafi zaciekawić. Operatorska sztywność „Gierka” ustąpiła tu bardziej przykuwającym wzrok rozwiązaniom i płynności kamery, która dodaje niezdarnej narracji tempa. Podczas gdy rzemieślnicze aspekty nowego filmu rodzeństwa zostały usprawnione, twórcy boleśnie zlekceważyli te, od których wyjątkowo cierpiały ich poprzednie dzieła. Weźmy choćby nieszczęsnych bohaterów – filmowcy nie pokusili się nawet o zdawkową charakterologię. W konsekwencji na ekranie oglądamy papierowe figury, wśród których tyle samo głębi, co protagonista, ma przypadkowa sprzedawczyni ze sklepu. Kolejnym ciosem dla widza jest dostrzegalny brak chemii między aktorami, zarówno na przykładzie wątków miłosnych, jak i tych partnerskich – „Krime’a” i „Wajchy” czy pary policjantów, „Szybkiego” (Piotr Witkowski) i Anety (Gabriela Muskała). Łukasiewicz i Koterski mają w sobie potencjał na angażujący „buddy film” duet, ale w „Krime Story” sprawiają wrażenie, jakby minęli się z powołaniem.

Wszelkie odniesienia promocyjne – odsyłające uwagę widowni w stronę tytułów pokroju „Romea i Julii” czy „Urodzonych morderców” – uleciały wraz z napisami końcowymi. „Krime Story. Love Story” jest raczej jak szpanerska opowiastka, z którą do kin co jakiś czas wchodzi nowy wannabe Tarantino. Bliżej niż do dzieła Szekspira filmowi jest do niesławnego „Big Love” Barbary Białowąs, z kolei z „Natural Born Killers” wyszedł „Weekend” Cezarego Pazury. Pamiętacie taki film? Ja też nie.

Ocena filmu „Krime Story. Love Story”: 2/6

zdj. Global Studio