„Lakers: Dynastia zwycięzców” – recenzja serialu. Showtime

Powstały dwa lata temu „Ostatni taniec”, czyli przebojowy dokument Netfliksa i ESPN o drużynie Chicago Bulls, na czele z Michaelem Jordanem, sprawił, że widzowie poczuli głód magii NBA, która kojarzy się z latami 80. i 90. minionego wieku. Głód, który został w pewnym stopniu zaspokojony, co nie oznacza jednak, że w historii NBA nie ma kolejnych pasjonujących historii do opowiedzenia. Dlatego z ciekawością podszedłem do projektu HBO, który opowiada o wielkiej drużynie Los Angeles Lakers, w której największymi gwiazdami byli Magic Johnson i Kareem Abdul-Jabbar. Jak wypada projekt, w który zaangażowany jest m.in. Adam McKay? Tego dowiecie się z naszej recenzji pięciu z dziesięciu odcinków pierwszego sezonu.

Przyznam, że po „The Last Dance”, oczekiwałem kolejnego, tak rozrywkowego dokumentu, a tu twórcy postawili na fabularyzowaną historię drużyny budowanej przez Jerry'ego Bussa. Tego, jak doktor Buss przejmował drużynę z Miasta Aniołów, wybrał w drafcie Magica, a potem szukał odpowiedniego trenera, który przywróciłby chwałę drużynie z Los Angeles. To wszystko dzieje się na przełomie pierwszych trzech odcinków i jest punktem wyjścia dla całej opowieści. Opowieści o tym, jak rodziło się „Showtime”, czyli dynastia Lakersów, która pięciokrotnie wygrała tytuł mistrzowski w latach 1979-1991. A w tym czasie mierzyła się m.in. z Boston Celtics Larry'ego Birda.

Ale dosyć o samej faktografii, przejdźmy do tego, co najbardziej wyróżnia się w tej produkcji – do formy. Widać tutaj od początku rękę Adama McKaya. Jest szalony montaż, są różne obiektywy, zdjęcie pełne ziarna i kolorów, które przywodzą na myśl przełom lat 70. i 80. ubiegłego wieku, wykorzystanie materiałów archiwalnych. Dosłownie wszystko. Do tego bardzo często bohaterowie łamią czwartą ścianę i zwracają się bezpośrednio do widza (tak, jak to miało miejsce w legendarnej już scenie w „Big Short” z Margot Robbie w wannie) i tłumaczą nam swoje motywy i decyzje. Krótko mówiąc – twórcy nie ograniczają się w żadnym stopniu. Scena otwierająca serial, która dzieje się po orgii w domu Hugh Hefnera? W to mi graj. Montaż równoległy złożony z kreskówkowej animacji przedstawiającej grę Magica oraz jego podbojów miłosnych? Jest. Poważny wypadek podłożony pod skoczną muzykę? Oczywiście. Jerry Buss odbudowujący Lakersów nie bał się ryzykować i tego nie boją się autorzy serialu HBO.

Oczywiście – sama forma to nie wszystko i nie przysłania ona treści zawartej w „Dynastii zwycięzców”. I to treści, w której koszykówka nie odgrywa pierwszoplanowej roli. Wróćmy do Jerry'ego Bussa – okazuje się, że zaryzykował wszystko i zainwestował w podupadający klub z NBA, któremu daleko było do popularności, którą zyskała w kolejnych latach. Do tego całkowicie zmienił podejście do tego, jak przyciągać i zabawiać publiczność; gdzie sadzać VIPów na spotkaniach. Jak robić Hollywood na meczach koszykówki. A w tym wszystkim jest jego rodzina, uzależnienie od młodszych kobiet i czysty perfekcjonizm oraz dążenie do celu. Po drugiej stronie mamy Magica Johnsona, który odkrywa blaski chwały i oddaje się uciechom zarówno na parkiecie, jak i w życiu towarzyskim. Ukazana jest jego trudna relacja z matką, której ciągle nie może zadowolić oraz to, jak przedmiotowo traktuje kobiety. Jednocześnie widzimy go, jako otwartego na nowych partnerów w drużynie i lidera ekipy z Los Angeles. Podobnie jest z inną gwiazdą drużyny – Kareemem Abdul-Jabbarem.

lakers dynastia zwyciezcow-min.jpg

Twórcy nie boją się ukazywać jego przejścia na islam oraz tego, jak patrzy na koszykówkę, która służy mu do zarabiania pieniędzy. Na drugim planie mamy inne legendy Lakersów, które były lub będą, trenerami tej drużyny. Znerwicowany Jerry West i ambitny, chcący więcej Pat Riley. Każda z tych postaci otrzymuje swoje 5 lat i poznajemy ich historię oraz motywację. Żaden z bohaterów nie jest czarno-biały. Podobnie jest z Claire, czy Jeanie, które robią swoje w celu wypromowania i zapełnienia Forum (gracze GTA: San Andres na pewno rozpoznają ten budynek).

Pisząc o bohaterach, nie można pominąć aktorów, którzy są absolutnie wspaniali. John C. Reilly, jako Jerry Buss wykręca absolutną życiówkę. Quincy Isaiah, jako młody Magic Johnson potrafi być całkowicie elektryzujący, jak i odrzucający. Nie wspominając o Jasonie Clarku, czy Adrienie Brodym, którzy wydają się świetnie bawić na planie słonecznej Kalifornii z lat 80. Gaby Hoffmann (ostatnio grała w „C'mon C'mon”) jest rewelacyjna, jako zimna menadżerka z papierosem w ustach. Solomon Hughes wydaje się być, jak odmłodzona wersja „oryginalnego” Kareema Abdul-Jabbara. Nie odniosę się do tego, czy jest to wierne odzwierciedlenie tych bohaterów, ale na ekranie cały ten casting wypada rewelacyjnie. Często przerysowany, przeszarżowany? Jasne, ale to wszystko wpisuje się w formę i koncepcję „Dynastii zwycięzców”.

Jak dwa lata temu czas rozpoczynającej się pandemii COVID-19 umilał nam Michael Jordan i jego Chicago Bulls w „Ostatnim tańcu”, tak teraz taką funkcję z powodzeniem spełnia fabularyzowana historia Magica Johnsona w „Lakers: Dynastii zwycięzców” od platformy HBO Max. Kolorowa, przerysowana, ale interesująca i pochłaniająca historia o wstawaniu z kolan, ryzykowaniu, pasji i tworzeniu czegoś nowego, lepszego. Co tydzień czekam na kolejne odcinki, żeby móc oderwać się od otaczającej nas rzeczywistości i przenieść się do słonecznej Kalifornii. I Wam także to zdecydowanie polecam.

Ocena serialu „Lakers: Dynastia zwycięzców”: 4+/6

zdj. HBO Max