„Mistrz” – recenzja filmu [45. Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni]

Na tegorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, który ze względu na sytuację epidemiczną odbywa się wyłącznie za pośrednictwem Internetu, zadebiutował film „Mistrz” będący pełnometrażowym debiutem fabularnym Macieja Barczewskiego. Jak wypada produkcja opowiadająca prawdziwą historię Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego – pięściarza, który zdobył tytuł mistrza wszechwag niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau? Sprawdźcie naszą recenzję.

Współczesne kino polskie raz jeszcze sięga wstecz i bierze na tapet opartą o fakty biografię sylwetki, o której niewielu pamięta. W zeszłym roku – za sprawą Macieja Pieprzycy i popisowej roli Dawida Ogrodnika – przypomniano nam o niewidomym jazzmanie, Mieczysławie Koszu. Kilka lat wcześniej Łukasz Palkowski w równie niezłym stylu przeniósł na duży ekran losy Jerzego Górskiego – zmagającego się z uzależnieniem od heroiny mistrza świata w podwójnym triatlonie. Nawet gdy nie adaptujemy opowieści o Piłsudskim, Wałęsie, Relidze czy Wisłockiej, tematów godnych ekranizacji zdaje się w polskiej kulturze nigdy nie brakować. Nasza kinematografia przeżywa obecnie pewien renesans filmu biograficznego, zatem historii pokroju tej przedstawionej w „Mistrzu” w bliskiej przyszłości możemy spodziewać się więcej.

Życie Tadeusza „Teddy’ego” Pietrzykowskiego to w gruncie rzeczy gotowy scenariusz filmowy. Tak, wiem, to zdanie słyszy się ostatnio przy okazji co piątej polskiej premiery kinowej, lecz, prawdę mówiąc, w mało którym przypadku wybrzmiewa ono tak dosadnie jak w kwestii dziejów bohatera niniejszego filmu. Przed II wojną światową Pietrzykowski (sportretowany w „Mistrzu” przez świetnego Piotra Głowackiego) był bardzo dobrze zapowiadającym się pięściarzem warszawskiej Legii. W roku 1940 jako członek pierwszego transportu więźniów trafił do Auschwitz. W obozie „Teddy” wsławił się karierą boksera, pokonując w pojedynkach niemieckich oficerów i zyskując szacunek nie tylko wśród współwięźniów, lecz także u swych oprawców. Po wyzwoleniu zabawił chwilę w szeregach Polskich Sił Zbrojnych, gdzie pracował z żołnierzami pod kątem przygotowania sportowego, a w 1959 ukończył AWF w Warszawie, po czym osiadł w Bielsku-Białej, nie porzuciwszy bokserskiej pasji. Przez lata trenował innych i pracował w szkole, ucząc dzieci wf-u. Krótko po wojnie próbował kontynuacji kariery na ringu, lecz przedwojenny stan zdrowia nigdy nie wrócił. Szacuje się, że podczas pobytu w obozach koncentracyjnych Pietrzykowski stoczył od 40 do 60 walk. Podobno wygrał wszystkie.

Film według scenariusza i reżyserii debiutującego w pełnym metrażu Macieja Barczewskiego opowiada o obozowej karierze ringowej „Teddy’ego”. Próżno szukać tu międzywojennych czasów święcenia pierwszych sportowych triumfów boksera bądź jego militarnych zmagań, w których brał udział przed pojmaniem przez Niemców. Wbrew temu, co mogłoby się wydawać, „Mistrz” nie jest jednak przede wszystkim kinem sportowym. Sceny walk – swoją drogą nakręcone całkiem przyzwoicie – nie są w obrazie Barczewskiego tak często występującym elementem, jak było to choćby w przypadku wspomnianego „Najlepszego”, gdzie sekwencje treningu czy sportowego współzawodnictwa były bezpośrednio wsnute w narracyjną tkankę filmu. W głównej mierze „Mistrz” jest bowiem typowym dla tradycji kina polskiego wykorzystaniem wojny w filmie jako martyrologicznego przedstawienia narodowego ruchu oporu. Tyle tylko że partyzant ma w debiucie Barczewskiego mocny prawy sierpowy i uwięziony jest w „czterech ścianach” obozowego baraku. Zdaje się, że reżyser wpadł w – wyjątkowo trudną do obejścia – pułapkę zakładającą obligatoryjne kulturowe męczeństwo. W domyśle ring, na którym przyszło „Teddy’emu” walczyć, ma kształt tylko i wyłącznie owego baraku. Każdy z wymierzonych w bohatera ciosów, wymierzony jest w naród; a naród bezustannie wstaje na ringu z kolan.

MISTRZ_FOT. ROBERT PAŁKA_6-min.jpg

To podejście zostało wykorzystane w „Mistrzu” w sposób tyleż poprawny, co pospolity. Film Barczewskiego jest obrazem zwyczajnie bezpiecznym. Trudno odnaleźć w nim cokolwiek, co oddzielałoby go od reszty wojennych widowisk filmowych nieprzerwanie zasypujących nasze kina. Największą bolączką obrazu jest jednak luka w miejscu zarezerwowanym dla protagonisty. Kinowy „Teddy”, reprezentując cały naród, zapomniał wszakże o własnej twarzy. Głowacki stara się jak może, by nadać mu ludzkie rysy, lecz w ostateczności jego bohater okazuje się wypucowanym pomnikiem. Ani braterska relacja z młodszym współwięźniem Jankiem (Jan Szydłowski), ani altruistyczne poświecenie się dla dobra osadzonych nie czyni go niestety postacią interesującą. Jest on raczej niezmordowaną siłą (nie tylko tą fizyczną) niosącą ze sobą łaskę, której wydaje się ulegać nawet jeden z dowódców obozu (Grzegorz Małecki). Przeobrażając się z tyrana w humanistę, pyta „Teddy’ego” w którymś momencie: „Co zamierzasz zrobić, gdy to wszystko się skończy”?

Na dobrą sprawę „Mistrz” już w założeniu wypisany ma sukces. Jeśli pandemia nie pokrzyżuje planów marcowej premiery, niesiony trendami i tematyką film Barczewskiego powinien spotkać się z bardzo przychylnym wynikiem finansowym. Pod względem rzemieślniczym jak najbardziej na to zasługuje. Obozowa panorama w posępnym obiektywie Witolda Płóciennika („Ikar. Legenda Mietka Kosza”) wraz z niemal apokaliptyczną ścieżką dźwiękową autorstwa Bartosza Chajdeckiego („Czas honoru”) dodają „Mistrzowi” charakteru. Aktorzy – w szczególności ci odgrywający swe role w języku niemieckim – zdają egzamin, a reżyserowi, mimo wszystko, wychodzi znośny film. Mistrzowski pas był jednak poza zasięgiem. Na polskiego „Rocky’ego” przyjdzie nam jeszcze trochę poczekać.

Ocena: 3/6

zdj. Galapagos Films / Robert Pałka