Czasy się zmieniają, a przestępcy wcale nie stają się wrażliwsi. Przemiany kulturowe na nich nie działają i nadal okradają banki i włamują się do aut, a Frank Drebin ma pełne ręce roboty. Co prawda nie jest to już ten sam gliniarz z trzech poprzednich części, a jego syn, jednak charakter zdecydowanie przejął po ojcu.
Nowa „Naga broń” – recenzja filmu z Liamem Neesonem
Seria „Naga broń” jest starsza niż ja, ponieważ pierwsza jej część została nakręcona przez Davida Zuckera w 1988 roku (wcześniej z kolei powstał serial „Police Squad!”). Nie ukrywam, że to komedie mojego dzieciństwa, które zawsze postrzegałem jako trylogię i które – co najważniejsze – nierozłącznie kojarzyły mi się z nieżyjącym już od 15 lat Leslie Nielsenem. Aktor ten zresztą dał się zapamiętać jako odtwórca głupkowatych (w pozytywnym znaczeniu) ról, który nawet na swoim nagrobku nakazał wyryć żartobliwą grę słów.
Tak więc na pewno przemawia przeze mnie nostalgia i piszę o tym z pewnym rozczarowaniem, gdyż żyjemy w czasach, kiedy popkultura lubi przywracać znane serie i postaci, choć nie zawsze robi to dobrze. Czasami nasz ulubiony bohater z dzieciństwa wraca tylko po to, by mieć swoje pięć minut – i to dosłownie – a potem zarzucić jakimś tekścikiem i zniknąć. To samo dzieje się z popularnymi markami. Przywraca się je po długim czasie, jak choćby Disney zrobi to za kilka dni z „Zakręconym piątkiem”, sądząc, że te marki przyciągną ludzi z sentymentu i zasilą budżet studia. Czasami się to oczywiście udaje, lecz niekiedy, jak choćby sytuacja z sequelem „Kosmicznego meczu”, tego typu dzieła okazują się kompletną, przynoszącą straty finansowe klapą.
Wcześniejszy akapit popełniłem, gdyż zdaję sobie sprawę, że są ludzie uważający, iż pewne serie powinny pozostać nietknięte. Że to świętości, których zbezczeszczenie pozostawi niesmak i ogólnie sam diabeł wyjdzie z Piekła, żeby ukarać śmiertelników za to, co zrobili. Na szczęście „Naga broń” okazała się filmem rozumiejącym swoje korzenie, szanującym je i wypełniającym pewną lukę. Ale po kolei.
Nowa „Naga broń” nadal stanowi pastisz kina policyjnego, jednak czy jest ona kontynuacją, czy może rebootem? Otóż jak się ostatecznie okazuje, jest ona jednym i drugim. Frank Drebin, w którego wciela się Liam Neeson, posiada większość cech bohatera starszych części: jest poważny w komicznych sytuacjach, fajtłapowaty i nierzadko błędnie rozumie wypowiedzi innych osób. Nie jest to jednak zabieg zastosowany tak jak przy Bondzie, ponieważ w kilku scenach wyraźnie komunikuje się widzowi, że Drebin odgrywany przez Nielsena to ojciec aktualnego protagonisty.
Gagi naprawdę potrafią rozbawić, nie odbiegając od tego, co prezentowały poprzedniczki. Często jest to humor iście slapstickowy, polegający na tym, że ktoś się przewróci albo zostanie uderzony. Nie zabraknie również niejednoznacznych podtekstów, łamania czwartej ściany i scen całkowicie absurdalnych. Jednocześnie kilka żartów odnosi się do wcześniejszych części, w tym O. J. Simpsona, który wcielał się w postać policyjnego partnera starszego Drebina. Do tego jeszcze dochodzą gagi powodujące koszmary u tłumaczy, będąc zręczną grą słów, której nie sposób dobrze odzwierciedlić w tworzeniu napisów.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że nie opisałem fabuły „Nagiej Broni”. Taka osoba będzie mieć całkowitą rację, ale umyślnie pominąłem ten element. To nie jest film, na który idzie się z myślą o angażującej historii. Ona musi jawić się jako stosunkowo prosta i banalna, aby dać możliwość wplecenia w nią jak największej liczby komicznych sytuacji. D
otąd chwaliłem film, jednak przyszedł moment na krytykę. Przyczepić muszę się do dwóch rzeczy, które ostatecznie i tak nie obniżą mojej oceny, ale mimo wszystko mogą nieco zepsuć seans.
Ta poważniejsza wada to fakt, iż zapowiedzi „Nagiej broni” ujawniły nam o wiele za dużo. Znacie to uczucie, kiedy obejrzawszy trailer, czujecie, że tak na dobrą sprawę znacie już szkielet całego filmu? Tutaj jest trochę podobnie. Jak wspomniałem, fabuła nie jest istotna, ale istotne są już gagi, a tych w trailerach pokazano sporo, więc w momencie seansu kinowego niektóre sceny wywoływały o wiele mniejsze wrażenie, niż by mogły. Moim zdaniem idealne rozwiązanie tego problemu polegałoby na reklamowaniu komedii szczątkową ilością rzeczywistych scen przy postawieniu nacisku na specjalnie dograne klipy reklamowe. Niekiedy twórcy decydują się na taki krok, myląc nieco odbiorcę i tym samym unikając spoilerów.
Drugi zarzut, o wiele mniejszy, tyczy się poprowadzenia akcji. Mam wrażenie, że w końcówce filmu nieco bardziej skupiono się na akcji i szybkim domknięciu wątków, nieco zmniejszając częstotliwość gagów. Na szczęście zmienia się to jeszcze przed samymi napisami.
Na koniec muszę wytłumaczyć jeszcze, dlaczego wcześniej napisałem, że oba te mankamenty nie wpłyną ostatecznie na moją ocenę. Stanie się tak, ponieważ owszem, nowa „Naga broń” bazuje na nostalgii, jednak nie opiera się wyłącznie na niej. Nie jest to film stworzony po to, aby odcinać wyłącznie kupony od starych produkcji. David Zucker co prawda skrytykował reboot, sugerując między innymi powtarzalność żartów, ale chyba właśnie przez podobny ich charakter te film tak bardzo oddaje hołd oryginałom.
Inna kwestia to wypełnienie pewnej luki na rynku filmowym. Kiedy ostatni raz słyszeliście jakąś szumną zapowiedź parodii wchodzącej do kin? Wydaje się, jakby to było wieki temu, a przez ten czas parodiowej absencji sporo publicystów wieściło śmierć tego typu produkcji. Tymczasem okazuje się, że znajdzie się na nie miejsce, a „Naga broń” jest dopiero początkiem powrotu, gdyż już w następnym roku ma pojawić się „Straszny film 6”, a w 2027 druga część „Kosmicznych Jaj”, i to tworzona przy udziale jej pierwotnego twórcę Mela Brooksa.
Ocena filmu „Naga broń”: 5/6
zdj. Universal Pictures