„Nomadland” – recenzja filmu. Oceniamy oscarowego faworyta

19 marca, na dzień przed ponownym zamknięciem kin, w ramach przedpremierowych pokazów polskie kina zaoferowały widzom „Nomadland”, najgłośniejszy film 2020 roku, który pewnie zmierza po oscarowe wyróżnienia. Czy warto czekać na pełnoprawną premierę nowej produkcji od Chloé Zhao? Sprawdźcie naszą recenzję.

Filmowa droga Chloé Zhao powoli staje się wyznacznikiem amerykańskiego snu, który w jej twórczości notorycznie poddawany jest w wątpliwość. Od czasu debiutu w 2015 roku, kariera chińskiej reżyserki naznaczona jest niejako wyłącznie kolejnymi kamieniami milowymi, przybliżającymi ją coraz bliżej do nowoczesnego panteonu czempionów amerykańskiego kina niezależnego. „Jeździec”, przejmujący dramat o kowboju próbującym poukładać sobie na nowo życie po krytycznym w skutkach wypadku na rodeo, zaopatrzył Zhao w pierwsze poważne zachwyty, rozgłos oraz kilka prestiżowych nagród, m.in. w Cannes. Przodujący w wyścigu o tegoroczne Oscary „Nomadland” jest pierwszym w jej dorobku obrazem opatrzonym profesjonalnymi nazwiskami. Z kolei na listopad zaplanowana jest premiera marvelowskiego widowiska „Eternals”, za którego sprawą twórczyni dołączy do grona innych, wywodzących się z offu filmowców (Taika Waititi, Ryan Coogler) święcących obecnie triumfy w mainstreamie. Zhao wydaje się jednak twardo stąpać po ziemi. Według prasowych doniesień, także pod wpływem gigantycznej wytwórni, jej wyraźnie autorskie spojrzenie na kino powinno zostać zachowane. Jeśli to okaże się prawdą, a reżyserka w dalszym ciągu będzie rozwijać się w tak szybkim tempie, jej nazwisko w przyszłości stawiane może być obok tych największych.

„Nomadland” sprawia wrażenie naturalnego przedłużenia wizji Zhao o amerykańskim zachodzie, doskonale wpisującej się w ramy nurtu „New Western History” – ruchu stojącego w kontrze do propagowanego przez większość XX wieku mitycznego wyobrażenia o zachodnich terytoriach Stanów Zjednoczonych. Reżyserka portretuje społeczności marginalizowane; ludzi, o których nie czytamy na pierwszych stronach gazet ani przeważnie nie oglądamy w kinie. W centrum skupienia jej pierwszego filmu było młode indiańskie rodzeństwo żyjące w skrajnej biedzie przepełnionego alkoholizmem rezerwatu Pine Ridge. Tragicznym bohaterem „Jeźdźca” był dobroduszny Brady, rozchybotany między wizją powrotu do pasji a opresyjnym otoczeniem. W „Nomadlandzie” reżyserka przygląda się współczesnym wagabundom, wybierając sobie przy tym najlepszego z możliwych przewodników – Frances McDormand. Aktorka wciela się w rolę Fern, sześćdziesięcioletniej kobiety zmuszonej do życia w vanie, po tym jak śmierć męża i zamknięcie fabryki gipsu pozbawiło zarówno ją, jak i całe miasteczko (Empire, Nevada) środków do życia.

Historia Empire, podobnie jak znaczna część tych zawartych w filmie, jest prawdziwa – wskutek kryzysu finansowego z 2008 roku, trzy lata później zamknięto tam fabrykę; ludzie wyprowadzili się, a miasteczku nie pozostał nawet kod pocztowy. Obraz Zhao bazuje na cenionej książce reporterskiej autorstwa Jessiki Bruder z 2017 roku. To właśnie w niej swe źródło mają opowiedziane przez bohaterów filmu historie. „Występy gościnne” obejmują mniej lub bardziej epizodyczne role m.in. Boba Wellsa (podróżnika-youtubera, który w Internecie dzieli się swymi przeżyciami z trasy), Charlene Swankie czy Lindy May – rzeczywistych nomadów, którzy u Zhao odgrywają quasi-fikcyjne interpretacje siebie samych.

Portretowana przez McDormand Fern jest jednak postacią zmyśloną. Po śmierci męża, kobieta sprzedaje większość dobytku i rusza w trasę. Zatrudnia się jako pakowaczka w Amazonie, gdyż firma oferuje pracownikom mieszkającym w vanach pracowniczy parking. Za namową Lindy zmierza do Arizony, gdzie odwiedza Quartzside – mekkę nomadów pośrodku pustyni, na której każdego roku w styczniu zbierają się amerykańscy wędrowcy. Na zgromadzeniach Fern uczy się życia w drodze, zdobywa cenne kontakty, a także, przy okazji, zwiedza kraj. Jej trasa wytyczona jest kolejnymi tymczasowymi posadami: sprzątaniem Parku Narodowego Badlands, sortowaniem buraków cukrowych, czy też przyrządzaniem burgerów w Wall Drug. Wśród nomadów jest również David (David Strathairn – jedyny oprócz McDormand zawodowy aktor w obsadzie), z którym Fern wchodzi w bliższą relację. Gdy ten zaprosi ją do rodzinnego domu, kobieta będzie musiała podjąć kolejną ważną decyzję.

nomadland-NML_SG_00584-min.jpg

Reportaż Bruder piętnuje obraz postkryzysowej Ameryki późnego kapitalizmu, wytykając państwu korporacyjny wyzysk pracowników oraz niemożliwość ekonomicznej niezależności jednostki. Zhao w znacznym stopniu obdziera jednak „Nomadland” z polityki, skupiając się przede wszystkim na nie tyle rzeczywistej, co mentalnej podróży swej bohaterki. Kwestie ekonomiczne znajdują się w jej filmie między wierszami; są niesystematycznie przypominającym o sobie tłem oraz zaszytymi motywacjami bohaterów, u których pierwsze skrzypce gra ich relacja z drogą. Reżyserka nie sili się na rytmiczną antykapitalistyczną ofensywę, pozwala za to dosadniej wybrzmieć tematom, takim jak strata, smutek czy samotność. Jej pozornie dokumentalne i – charakterystyczne już – naturalistyczne ujęcie zapewnia poziom autentyczności, o jaki w kinie bardzo trudno. Nie popadając w gloryfikację nomadzkiego sposobu życia, Zhao przedstawia jego dwie przeciwstawne strony. W jednej z nich zaznacza poczucie przynależności, podróżniczą otwartość oraz swobodę, a w drugiej – towarzyszące temu lęki, jak chociażby odosobnienie czy próbę wypełnienia pustki.

Oko kamery jest u Zhao zawsze troskliwe. Jej znamienny – oparty na fragmentaryzacji i przedstawianiu sytuacji błahych – sposób prowadzenia narracji przywiązuje nas do Fern możliwie jak najbliżej. Reżysersko Chinka sygnalizuje podobieństwo do filmowej wrażliwości Kelly Reichardt lub Seana Bakera, z którym dzieli praktykę pracy z naturszczykami. Postaci w „Nomadland” urzekają niesamowitym autentyzmem, co sprawia, że film przestaje być wyłącznie portretem jednostki. Zamiast tego charakterystyka opowieści momentami nabiera rozmiarów ogólnego rysu całej społeczności, której w napisach końcowych reżyserka dedykuje film. Świetne i niezwykle wzruszające są tutaj sceny, w których bohaterowie w pewnym sensie spowiadają się przed kamerą, poruszając tematy śmierci bliskich osób lub obcowania z naturą. Równie dobrze działają te, w których na pierwszy plan wysuwa się wymóg rezolutności. W jednej ze scen pewna kobieta daje wykład na temat zakupu odpowiedniego wiadra, niepodważalnie argumentując, iż „one has to take care of his own shit”.

Ten film jest trochę jak bohater, którego nigdy nie mamy okazji zobaczyć na ekranie. Jest jak to miejsce, które przeważnie nie trafia do obiektywu. Mimo że mentalnie zbiorowy, to bohater mieści się wewnątrz McDormand. Przy wykorzystaniu minimum fabuły i bardzo oszczędnych środków wyrazu, to aktorka służy nam za emocjonalny drogowskaz. Gra według klucza, czyli niezwykle oszczędnie, lecz nie przeszkadza to w lawinie emocji, które wyrażane są za pośrednictwem uśmiechu, oczu czy wyeksponowanych zmarszczek. Jej sześćdziesięcioletnia twarz może budzić skojarzenia z wizerunkiem zatroskanej matki ze słynnej fotografii Dorothei Lange; lecz bohaterka McDormand to znacznie więcej niż wyraz rozpaczy w czasach kryzysu – to także świadomość godzenia się z losem, gotowość stawiania mu czoła oraz wyraz sposobu na życie. O Chloé Zhao coraz częściej mówi się w kontekście duchowej spadkobierczyni kina Terrence’a Malicka. Według słów reżyserki, był on jednym z pierwszych widzów filmu. Podobno mu się spodobał.

Ocena: 5/6

zdj. 20th Century Studios