„Omega Men: To już koniec” – recenzja komiksu

W październiku Egmont zaoferował czytelnikom komiksów pozycję „Omega Men: To już koniec” ze scenariuszem Toma Kinga. Czy warto się nią zainteresować? Sprawdźcie naszą recenzję.

Nie jestem fanem Toma Kinga. Nasza „znajomość” rozpoczęła się obiecująco od świetnie skomponowanego „Visiona”, przez co z tym większym zaciekawieniem oczekiwałem na jego debiutu w regularnej serii o Batmanie, tuż po zakończeniu bardzo dobrze przyjętego runu Scotta Snydera. Tu jednak w każdym zeszycie znajdowałem coś, co wybijało mnie z historii i nadwyrężało moje niezwykle elastyczne zawieszenie niewiary. To niesamowicie toporny dialog, to skrajnie niewiarygodna motywacja postaci, to plany bohaterów pełne egzotycznych zwrotów akcji i zbiegów okoliczności. Najgorsze w odbiorze było jednak czynienie nawiązań dla samego czynienia nawiązań. Przykładowo w „Jestem Gotham” mamy sekwencję paneli wprost nawiązujących do „All Star Superman” Morrisona, mających ukazywać różnicę pomiędzy podejściem do potencjalnego samobójcy Człowieka ze stali i tytułowego Gothama, w wyniku czego Gotham ma być ukazany jako niedostatecznie kompetentny heros. Problem w tym, że scenę później King udowadnia, że nie była to osoba, która chciała popełnić samobójstwo z powodu problemów psychicznych (jak w „All Star Superman”), ale... zamachowiec – co podkopuje sens nie tylko celu tej sceny, ale czyni nawiązanie barokowym przerostem formy nad treścią. Dziś po kilku tomach „Batmana” wierzę, że King jest wielkim fanem postaci, niestety może za wielkim na pisanie kompetentnych, wiarygodnych historii (podobnie jak na pewnym etapie Dan Slott w „Spider-Manie”). I nie mówcie mi tu, że w historiach o ludziach strzelających laserami z oczu nie ma miejsca na wiarygodne relacje czy motywacje, bo to właśnie one czynią te opowieści przyjemnymi dla odbiorcy i pozwalajacymi się utożsamić z protagonistą. Potem przyszedł „Kryzys bohaterów” i moja wiara w samodzielność kreacyjną Kinga (w sensie niezależną od edytorów) magicznie zniknęła. Dziś sięgamy jednak kilka lat wstecz, do historii, która biorąc pod uwagę założenia będzie bardzo daleko od pierwszoligowych serii komiksowych i wielkich eventów. „Omega Men” to bowiem recykling drugo-, trzecio- i czwartoplanowych postaci z zamierzchłej przeszłości serii Zielonych Latarni i zamknięta historia o wojnie, religii i roli superbohatera. Brzmi patetycznie? Będzie. Może nawet za bardzo.

Układ Wega to sektor kosmosu poza jurysdykcją Strażników i Korpusu Zielonych Latarni wypełniony zespołem planet zamieszkałych przez istoty połączone wspólną religią i zarządzanych przez gwiezdne imperium Cytadeli. Układ Wega to również jedyne znane miejsce we Wszechświecie, w którym możliwe jest wydobycie stellarium – pierwiastka pozwalającego na stabilizację rdzeni planetarnych i zapobiegającego ich zapadaniu się. Jak można się domyślać, po wybuchu Kryptona popyt na stellarium wśród cywilizowanych kultur jest dość duży, od niedawna więc pod przywództwem Cytadeli, w warunkach teoretycznie pokojowych, kwitnie obrót surowcem. Coraz aktywniejsze stają się również działania grupy zwanej „Omega Men” – przez niektórych postrzeganych jako patriotycznych rebeliantów, przez innych jako terrorystów, sabotujących działania Cytadeli. W takiej oto rzeczywistości pojawia się Kyle Rayner – do niedawna Zielona, a ostatnio Biała Latarnia – celem prowadzenia rozmów pokojowych. Warunkiem działania na terenie układu Wega jest jednakże, na czas rozmów dyplomatycznych, złożenie pierścienia na ręce namiestnika Cytadeli. Co złego może się stać superbohaterowi pozbawionemu mocy na obcej planecie, prawda? No więc Omega Men porywają Kyle'a i... dokonują jego egzekucji w trakcie transmisji na żywo. Przynajmniej tak mają myśleć władze Cytadeli. Sami Omega Men mają plan – chcą użyć Kyle'a dla własnych celów – a jakże – ale jednocześnie chcą mu ukazać otaczający świat ich oczami – w oparach korupcji, wyzysku i śmierci. Już wkrótce Kyle będzie miał okazję się przekonać, że jego czarno-biała superbohaterska mentalność może kompletnie odstawać od otaczającej go rzeczywistości, w której nie da się rozwiązać przeciwności przez kilka sprawnych ciosów, a dodatkowo ciężko o jednoznaczną ocenę, kto tu jest tym dobrym.

omega-men-plansza1.jpg

„Omega Men” to King w jego najbardziej charakterystycznej formie. Dwunastozeszytowa miniseria, przeważający klasyczny układ dziewięciu kadrów zapożyczony z „Watchmen” Alana Moore'a, przerywany dynamicznymi splashpage'ami albo sekwencjami wydarzeń ukazywanych z nieruchomej kamery (ten ostatni zabieg uwielbiam, zwłaszcza gdy jest – tak jak tu – uzasadniony względami fabularnymi danej sceny). Zawiązanie akcji jest całkiem niezłe, z przytupem na starcie, więc z założenia możemy spodziewać się zwrotów akcji. Jednocześnie powoli i sukcesywnie poprzez mrowie pojedynczych scen i wydarzeń, śledząc rzeczywistość oczami naszego bohatera, King buduje cały ten tętniący życiem świat pełen lokalnych wierzeń, przekonań i interesów, aby następnie zaoferować nam przypowieść o skuteczności superbohaterstwa wobec realnych społeczno-politycznych problemów. Czyta się to całkiem przyjemnie z dwoma „ale” z mojej strony. Po pierwsze – odłóżcie na bok ciężar oczekiwań wobec scenarzysty. „Omega Men” powstało przed „Visionem” i „Misterem Miracle” i z tej perspektywy warsztat struktury fabularnej nie jest jeszcze tak dopracowany, rzekłbym, że jak na ambicje filozoficzne autor wyjątkowo mało miejsca pozostawia na własne wnioski czytelnika. Sporo tu szafowania cytatami z klasyków i wykładania przekazów wydarzeń, a w tle rozważań o idei superbohaterstwa i opieraniu ideologii na subiektywnych ocenach jednostki. Po wtóre – dla fanów Latarni lektura „Omega Men” będzie hmm... wymagająca, jako że miejscami reguły działania pierścienia odstają od tych utartych przez ciągłość fabularną, bez żadnego sensownego uzasadnienia. Można wręcz odnieść wrażenie, że de facto w miejscu Kyle'a Raynera mógłby pojawić się dowolny inny bohater jako pretekst do naszej egzotycznej podróży i poza kilkoma szlifami niewiele by się zmieniło w fabule. Taka transparentność bohatera nie umniejsza wprawdzie istotności przekazu całości (wręcz pomaga w zwiedzeniu wielkiego, żyjącego świata), choć może zawieść kilku fanów postaci.

Oprawa graficzna albumu jest świetna, klimatyczna i organicznie współgra z fabułą. W znacznej większości to prace Barnaby Begendy – indonezyjskiego rysownika, dla którego „Omega Men” było pierwszym mainstreamowym projektem, dzięki któremu wkradł się w świadomość masowego odbiorcy. Swoją drogą nie ma się co dziwić – jego prace są idealnie miękkie i mięsiste, nieco bardziej „kontynentalne” w stylu niż to, do czego przyzwyczaił nas superbohaterski gatunek, a przez to miło oryginalne. Rysownik wielokrotnie dozuje detale, mając świadomość formy, w jaką jego prace zamyka scenarzysta, zwłaszcza w zakresie klasycznego układu dziewięciu kadrów na planszę. Co istotne, rysunki idealnie składają się w całość sprawnej oprawy graficznej z kolorami Romulo Fajardo Jr. – pełnymi i przestrzennymi ze sprawnym cieniowaniem.

omega-men-plansza-02.jpg

Wydanie polskie to twarda oprawa z obwolutą w ramach powiększonego formatu DC Deluxe zawierająca poza właściwą miniserią kilkanaście stron dodatków, m.in. opisujących szczegóły procesu twórczego świata i postaci, opisów genez bohaterów, szkiców postaci oraz materiałów obrazujących proces kolorowania albumu, zwieńczonych posłowiem Kamila Śmiałkowskiego. Absolutnie świetne, tłuste wydanie, idealne na półkę pełną Waszych Deluxe'ów od DC.

Podsumowanie

„Omega Men” Toma Kinga to jedna z tych pozycji, w których sowicie eksploruje on postacie drugoplanowe, starając się tu i ówdzie przemycić odrobinę uniwersalnych przemyśleń (a wszystko w ramach dwunastozeszytowej miniserii). Czy to poziom „Visiona” lub „Mister Miracle”? Niekoniecznie. Czy czyta się to lepiej niż regularnego „Batmana” od Kinga? Definitywnie. Ostatecznie dla mnie „Omega Men” stawia kropkę nad i w kwestii przypuszczeń co do twórczości Kinga. Scenarzysta najlepiej czuje się w nieprzeciągniętych zamkniętych historiach i w towarzystwie postaci, których nie jest zbyt wielkim fanem. W przeciwnym razie drobne scenariuszowe niedociągnięcia, chociażby w aspekcie motywacji bohaterów, urastają do granic absurdu. Do tego całość wypada przyjmować nieco w oderwaniu od przyjętej ciągłości fabularnej uniwersum – inaczej możemy znaleźć kilka powodów do kręcenia nosem (zwłaszcza zaś fani Kyle'a Raynera i Latarni). Niezależnie od powyższego to pozycja graficzne niezwykle oryginalna, a wydanie smacznie upchane dodatkami. Jak na Kinga – nie oszukujmy się – bywało dużo gorzej (kaszl kaszl „Kryzys bohaterów” kaszl kaszl).

Oceny końcowe

5
Scenariusz
5
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
6
Przystępność*
5
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

Tom King

Rysunki

Barnaby Bagenda, Toby Cypress, Ig Guara, Jose Marzan Jr.

Oprawa

miękka z obwolutą

Druk

Kolor

Liczba stron

304

Tłumaczenie

Tomasz Sidorkiewicz

Data premiery

Październik 2020

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / DC